Dobre planowanie sprawiło, że ostatni dzień mieliśmy dość luźny. Startując z San Luis do Mendozy w linii prostej mieliśmy tylko trzy godziny drogi, ale nie uważałem, żeby był sens spędzać w Mendozie praktycznie cały dzień. Dlatego też pojechaliśmy drogą okrężną, zahaczając po drodze o park narodowy
Sierra de las Quijadas.
Park jest położony na wyjątkowym odludziu, najbliższe miasteczka ze stacjami benzynowymi znajdują się prawie 100 kilometrów dalej – trzeba o tym pamiętać planując wycieczkę, bo prawdopodobnie nie da się go zobaczyć inaczej niż własnym samochodem. Wejście do parku jest darmowe, ale po minięciu centrum turystycznego trzeba przejechać jeszcze jakieś kilkanaście kilometrów po drodze gruntowej, a park nie oferuje własnego transportu. Po drodze zaczęło się robić górzyście, a zaraz potem na niebie zaczęły pojawiać się jakby znajome kształty… Krzyknąłem, że to musi być to, a gdy dojechaliśmy do parkingu, potwierdziłem w Internecie… Tak, po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy w naturalnym środowisku KONDORY! I tak mogłem odhaczyć kolejne z moich podróżniczych marzeń z kategorii "Zobaczyć w naturalnym środowisku".
________
Na tej liście są jeszcze: panda, koala, niedźwiedź czarny/grizzly, niedźwiedź polarny, bizon leśny, goryl, szympans, lew, gepard, jaguar, hipopotam, nosorożec, waran z Komodo, kiwi i okapi. Niektóre są łatwe, inne trudniejsze, a naprawdę problematyczne jest tylko okapi – trzeba się dostać do niedostępnych i niebezpiecznych regionów Demokratycznej Republiki Konga.
Na razie z listy wypadły tylko: (
orangutan), mors (na Spitsbergenie, w czasach, kiedy jeszcze na Geoblogu nie pisałem) i (
wieloryb).
________
Wracając do kondorów, było ich w parku sporo, ale z powodu słabego sprzętu żadnego nie byłem w stanie uchwycić w locie. Udało mi się to dopiero, gdy dwa z nich usiadły na skale. Ale i oprócz kondorów jest co zobaczyć w Sierra de las Quijadas – przede wszystkim fantastyczne formacje skalne, przypominające trochę te z parku
Ischigualasto, widzianego przez nas na początku tej podróży. Mimo wszystko chyba bardziej nam się podobało tutaj, tym bardziej, że park był znacznie mniej zatłoczony niż Talampaya.
Do
Mendozy przybyliśmy wczesnym popołudniem, zwiedziwszy jeszcze
El Plumerillo, miejsce, gdzie Generał Jose de San Martin sformował Armię Andów, która później wyzwoliła Chile. San Martin jest bohaterem Argentyny, Chile i Peru i właśnie flagę tego trzeciego państwa dzieci miały okazję samodzielnie ściągnąć. A potem przebrać się w stroje z epoki i udawać żołnierzy Armii Andów.
Mieliśmy nadzieję, że w czasie długiego weekendu, w przedostatni dzień karnawału zobaczymy w centrum Mendozy coś ekstra. Niestety, trochę się zawiedliśmy – karnawał w Argentynie nie umywa się do tego brazylijskiego. Widać było za to, że Mendoza, jako stolica najważniejszego w Argentynie regionu winiarskiego, szykuje się do wielkiego festiwalu
Fiesta Nacional de la Vendimia, który miał się odbyć od 6 do 9 marca*. A szykuje się np. w taki sposób, że wszystkie miejskie fontanny mają wodę zabarwioną na czerwono, sprawiając wrażenie, że płynie w nich wino.
*Zdaje się, że się odbył i miejmy nadzieję, że nie spowodował wzrostu zachorowań w Argentynie, bo teraz i tam liczba przypadków rośnie lawinowo.
____
To już ostatni wpis z tej podróży, więc pora na podsumowanie. Mimo fatalnego początku i problemów po drodze wyjazd udał się w więcej niż 100%. Udało nam się odwiedzić wszystko, co chcieliśmy, przekroczyliśmy granice pięciu nowych państw i zyskaliśmy 15 nowych pieczątek w paszporcie. W 14 pełnych dni przejechaliśmy 8056 km, czyli trochę nieznacznie więcej, niż w Iranie w 12 dni, ale po znacznie lepszych drogach, w mniejszym ruchu i z kilkukrotnie mniejszą ilością gór. Argentyna okazała się krajem bardzo przyjaznym, nigdzie indziej nie czułem się tak wyluzowany jako kierowca i jako turysta. Nie pewno mocno pomogła znajomość hiszpańskiego, którym, choć mówię niezbyt dobrze, posługiwałem się praktycznie cały czas. Dlatego nie powiem, jak tam jest z angielskim, podejrzewam, że na prowincji może być z tym problem. Jedyną rzeczą, która nas w Argentynie zaskoczyła negatywnie, było… jedzenie. Tak, wiem, że to kraj słynny ze swojej doskonałej wołowiny (potwierdzam!), ale poza nią kuchnia tego kraju prezentuje się słabo. Na przykład prawie nie je się tu warzyw, za to słodkości – bardzo dużo. Widać to niestety po sylwetkach mieszkańców, którzy mogą chyba śmiało rywalizować z mieszkańcami USA w otyłości. Przy zwiedzaniu Teatro Colon nawet to policzyłem – dokładnie połowa prawie 30-osobowej grupy była wyraźnie otyła.
Niemal wyłącznie na słodko są śniadania, przez co nasze dzieci rano prawie nic nie jadły. A jeśli w porze lunchu nie zatrzymaliśmy się na przydrożnego grilla, mieliśmy problem, bo normalne restauracje otwierają się w Argentynie po 20.00. To dla nas za późno i byliśmy skazani na liczne fast foody, a daniem numer jeden była pizza, bardzo tutaj lubiana.
Trochę ponarzekałem, ale nasze ogólne wrażenie z Argentyny i wypadów do sąsiadów było bardzo pozytywne. Do Argentyny czy Brazylii na pewno chętnie wrócimy, może też zrobimy drugie podejście do bardzo niegościnnego Chile. Pytanie tylko, kiedy będzie nam wszystkim dane znowu gdzieś pojechać… Ja mogę obiecać, że będę jednym z pierwszych, którzy po zniesieniu restrykcji gdzieś się wybiorą.
Dziękuję pięknie wszystkim czytającym i komentującym. Żegnając się – mam nadzieję, że nie na długo – życzę Wam wszystkim zdrowia i szybkiego powrotu na podróżniczy szlak!