Ostatni dzień był bardzo wyczerpujący – prawie 12 godzin na wodzie. Płynęliśmy statkiem do oddalonej o 80 km osady Eqi i, po krótkiej przerwie, z powrotem do Ilulissat. Zanudziłbym się na śmierć, gdybym nie miał ze sobą lektury, bo nawet grenlandzkie krajobrazy widziane z pokładu statku po takim czasie potrafią znużyć.
Mimo wszystko było jednak co oglądać. Już na początku spotkała nas miła niespodzianka – całkiem blisko statku pojawił się wieloryb i pływał sobie przez dobre pół godziny (w tym czasie oczywiście statek został zatrzymany). Wieloryb nie byle jaki, bo humbak – jeden z największych gatunków na Ziemi. Wieloryba widziałem też podczas „nocnego” rejsu, ale tym razem był o wiele bliżej i udało się nawet zrobić niezłe zdjęcia. Miałem szczęście, bo szanse na zobaczenie wieloryba podczas zwykłego rejsu wcale nie są takie duże. Większą pewność dają wycieczki przeznaczone specjalnie do tego celu – podobno wieloryby są spotykane w 95% takich „whale safari”. Tak wysoka skuteczność jest możliwa, bo organizatorzy są w stałym kontakcie krótkofalowym z rybakami i płyną dokładnie tam, gdzie niedawno widzieli oni wieloryba.
Po drodze minęliśmy też wielki, grubo ponad 100-metrowy wodospad, którym spływała woda z lodowca bezpośrednio do morza. Wrażenie było naprawdę fajne, bo statek podpłynął dosłownie 20-30 metrów do skały. Im bliżej lodowca, tym morze było bardziej wypełnione lodem – to już nie pojedyncze góry, które łatwo ominąć, ale lodowy pak, czyli taka gęsta zupa lodowa. W tej „zupie” pływały całkiem duże kawałki gór lodowych, których już nie dało się ominąć, dlatego co chwilę czuć było lekki wstrząs i trzaskał pokruszony lód.
Po dobrych trzech godzinach dopłynęliśmy do lodowca, spływającego bezpośrednio do oceanu. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się specjalnie wielki, ale jego rzeczywiste wymiary robią wrażenie – 5 km szerokości i około 300 metrów wysokości. Lodowiec cały czas się cieli do oceanu, a oderwanie się choćby małego kawałka robi hałas jak wybuch granatu. Lodowiec potrafi być niebezpieczny, dlatego statek nie podpływał bliżej niż na pół kilometra. Że nie była to niepotrzebna ostrożność, przekonaliśmy się, gdy odpadł dużo większy kawał lodu (na jednym ze zdjęć pokazuję który). Potężny huk i prawie metrowa fala, do której statek na szczęście zdążył obrócić się dziobem. Pewnie nic by się nie stało oprócz mocnego bujania, ale oderwany kawał lodu też mógł być jeszcze większy.