Rano w centrum Morón miałem odebrać wypożyczony samochód. Na Kubie funkcjonują trzy państwowe firmy wynajmujące auta, a dzięki systemowi pośredników można je zarezerwować i zapłacić kartą z Europy. Płaci się jak za zboże – za 6 dni wyszło ponad 500 euro, a w dodatku przeliczyli je po bandyckim kursie i wyszło aż 2360 zł. Miałem za to dostać małego Hyundaia I10 (Hyundai to najpopularniejsza marka na Kubie, na drugim miejscu jest chyba Kia i razem stanowią z 80% samochodów nowej generacji). Zamówiłem skrzynię manualną, ale takiej ponoć nie było i musiałem dopłacić do automatu – całe szczęście, bardzo to ułatwiło prowadzenie samochodu.
Obawiałem się trochę procesu wypożyczenia, słysząc historie o długim oczekiwaniu i różnych innych problemach. Ale niepotrzebnie, samochód wydali mi od ręki i wydał się całkiem sprawny (służył nam bezproblemowo cały wyjazd, choć przy oddawaniu piszczał przy skrętach). Tak samo bez problemów znalazłem cinkciarzy, którzy wymienili mi euro po kursie 450 peso/eur (oficjalny to jakieś 120 peso). Dolary były trochę mniej cenne, ale szczegółów nie pamiętam, chyba coś koło 380. Wymieniłem 150 euro i starczyło mi to elegancko na cały wyjazd.
Po tak pozytywnym początku ruszyliśmy w drogę. Można było kierować się na zachód, w stronę Hawany, lub na wschód, w kierunku Santiago de Cuba. Zawsze mam zasadę, aby trudniejsze rzeczy robić na początku, więc pojechaliśmy na wschód. Wschód jest trudniejszy, bo jest tam zdecydowanie mniej turystów, a w dodatku kilka dni wcześniej przeszedł przez okolicę niszczycielski huragan Melissa.
Pierwszym przystankiem było
Camagüey, trzecie największe miasto Kuby ze starówką wpisaną na listę UNESCO. Camagüey zostało założone już w 1515 r., co czyni je jednym z najstarszych miast Ameryk. To, co wyróżnia Camagüey, to nieregularny układ ulic – podobno zaprojektowany po to, aby zmylić piratów, którzy – pomimo znacznego oddalenia od morza – i tak plądrowali miasto. Chyba i ostatnio nawiedzali Camagüey, bo centrum było kompletnie puste, choć całkiem przyjemne dla oka.
Po zwiedzeniu miasta udaliśmy się dalej na wschód. Im dalej na wschód, tym gorsze drogi, pod koniec dziury były naprawdę straszne. W Manzanillo – mieście nie byle jakim, bo ponad 100-tysięcznym – mając 1/3 baku zacząłem rozglądać się za tankowaniem. Na normalnej stacji pokazali mi figę mówiąc, że tu mogą tylko firmy (w domyśle sektor państwowy).
Gasolina especial, odpowiednik 94-oktanówki, jedyna benzyna, którą mogą tankować wypożyczone samochody, jest serwowana tylko na jednej stacji. Udałem się tam, ale paliwa totalnie nie było.
To co ja mam robić? – zapytuję.
A jedź do Bayamo i szukaj tam - odpowiedzieli mi uczynni Kubańczycy.
Bayamo było oddalone o niecałe 70 kilometrów – benzyny by mi wystarczyło, ale problem był taki, że musiałbym jechać w kierunku przeciwnym do zamierzonego. Ale co robić – trzeba jechać. Na szczęście w Bayamo była jedna stacja, na której było właściwe paliwo. Ustawiłem się grzecznie w kolejce i – nie bez problemu – zatankowałem do pełna. Na stacjach serwujących
gasolina especial jest zawsze duża kolejka samochodów osobowych i jeszcze większa motocykli. Panuje tam specyficzny porządek – motocykl może zatankować raz na 3-4 samochody osobowe, auta z wypożyczalni mają pierwszeństwo. Płacić można tylko w USD i tylko kartą – gotówki nikt nie przyjmuje! Paliwo kosztuje 1,3 dolara.
Skończyliśmy kołomyję z tankowaniem koło 17, za godzinę miało się zrobić ciemno, więc zaczęliśmy się rozglądać za noclegiem. Nie było to proste – w trzech miejscach nie było wolnych pokoi lub właściciele zasłaniali się problemami z bieżącą wodą (chyba prawdziwymi), w czwartym po namowach udało się otrzymać średniej jakości pokój na poddaszu. Rychło w czas, bo nad miastem rozpętało się prawdziwe pandemonium, straszna burza, która kompletnie zalała ulice. Kasia została w aucie podczas gdy ja pertraktowałem z gospodarzami i wspomniała potem, że bała się, że samochód zacznie płynąć albo trafi w niego piorun. Nasz pokój zalało i trzeba było go doprowadzić do porządku. To wszystko oczywiście przy świetle latarek, bo elektryczności tradycyjnie nie było.
Kiedy burza się uspokoiła, wyjechaliśmy coś zjeść, ale szybko zrezygnowaliśmy – ulice były pełne wody po kolana i baliśmy się, że przecieknie do kabiny. Głodni i zmęczeni poszliśmy spać już koło 19. Tak oto skończył się pierwszy dzień na Kubie.