Rano pogoda była wspaniała i obudziliśmy się w całkiem dobrych nastrojach. Zrobiliśmy zakupy „śniadaniowe”, tzn. suchą bułkę i jakieś picie – nic innego nie było dostępne. Pardon, można było kupić jeszcze krakersy czy jakieś słodkie ciastka.
Wyspani i odżywieni ruszyliśmy. Coś mnie podkusiło i wybrałem lokalną drogę przez góry, która okazała się zupełnie nieprzejezdna – trzeba było wracać, tracąc na moje głupie manewry jakieś trzy godziny. Po koniecznej korekcie wyruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego
Desembarco del Granma, którego nazwę można przetłumaczyć jako „zejście na ląd z Babci”. „Granma” (po hiszpańsku babcia) to jacht, na którym Fidel Castro, jego brat Raul, Che Guevara i prawie 80 innych chwatów wylądowało, aby zrobić na Kubie rewolucję i obalić dyktatora Fulgencio Batistę. Niedożywieni (tak jak my tego dnia, he, he), schorowani i praktycznie bez broni nie mieli wielkich szans z wojskami reżimu, ale po dwóch latach wygrali.
Po serii niefortunnych z obu stron posunięć Kuba oddaliła się całkowicie od USA, nawiązała przyjaźń z ZSRR i zrobiła się krajem modelowo wręcz komunistycznym. ZSRR bardzo wspierało Kubę aż do swojego rozpadu, przez co na wyspie żyło się całkiem nieźle. Od lat 90-tych zaczął się upadek, który obecnie przybiera groteskowe wręcz rozmiary. Ogromne niegdyś fabryki dziś nadal pracują – ale nawet nie na pół gwizdka, raczej na dziesiątą część gwizdka. Niemal nic w tym kraju nie funkcjonuje dobrze, nawet słynna kiedyś medycyna (Kuba wiele lat miała lepsze wskaźniki opieki zdrowotnej niż USA, mimo wydawania na medycynę promila amerykańskich środków) – większość lekarzy wyemigrowała lub kombinuje jak tu wyjechać.
Nie chcem się przesadnie wymądrzać i dokonywać oceny rewolucji kubańskiej, ale muszem i to w kilku zdaniach zrobię. Jeśli oceniać samą rewolucję z perspektywy ówczesnej, był to raczej ruch w dobrym kierunku. Masowe uczestnictwo Kubańczyków w tym ruchu jest najlepszym wsparciem mojej opinii. Jednak rewolucja kubańska bardzo, bardzo źle się zestarzała. Gdyby Kuba w latach 90-tych, dwutysięcznych czy 10-tych poszła śladem Chin czy Wietnamu, byłaby… drugimi Chinami czy Wietnamem. Z tak gigantyczną diasporą w najbogatszym kraju świata wystarczyło dać tej diasporze zielone światło, aby podźwignęła kraj z ruiny do przynajmniej drugiej ligi światowej. Stało się jednak inaczej, Kuba jest krajem skrajnie biednym, który karmi się złotymi myślami Fidela typu „obowiązkiem każdego rewolucjonisty jest robić rewolucję” (cytat autentyczny z oglądanego przez nas szyldu).
Park Desembarco del Granma został wpisany na listę UNESCO ze względu na walory przyrodnicze, w które z uwagi na logistykę nie za bardzo mogliśmy się wgłębić. Obejrzeliśmy (tzn. obeszliśmy, z wewnątrz jest niedostępny) sam jacht Granma i wyjątkowo ubogie muzeum rewolucji, pokręciliśmy się po okolicznym lesie, pojechaliśmy na puściutką plażę i zjedliśmy najlepszy posiłek na Kubie – smażone langusty za 10 zł za sztukę. Były pyszne, choć powinniśmy pamiętać o ostrzeżeniach, aby owoców morza nie jeść chwilę po huraganie. Rzeczywiście, trochę bolały nas po tym brzuchy.
Z Desembarco del Granma chcieliśmy się udać nadmorską drogą do Santiago de Cuba. Zacząłem intensywnie pytać i wszyscy tę drogę odradzali jako praktycznie nieprzejezdną. Kazali wracać po śladach przez Bayamo, gdzie drugi raz zatankowałem na tej samej stacji. Spaliśmy w Santiago de Cuba, mieście z dużą, ale okropnie niedoinwestowaną starówką. Cholera, dać w tym kraju trochę wolnego rynku i obcego kapitału, a stanie się jednym z najbardziej oryginalnych miejsc na świecie…