Pierwszym zwiedzonym dziś miejscem była jedna z głównych atrakcji Japonii,
Nikko. Położone na północ od Tokio było od wieków centrum religijnym kraju. Tutaj pochowany jest
Iyeasu Tokugawa, założyciel ostatniego szogunatu, jak również jego wnuk Iemitsu, który na 200 lat totalnie zamknął Japonię na zewnątrz, ale i wewnątrz, petryfikując struktury społeczne.
Nikko to niezliczone świątynie, chramy i ogrody, po których można spacerować godzinami. Tyle tu nie spędziliśmy, ale i tak się udało zobaczyć najważniejsze zabytki Nikko. Na pierwszy plan wysuwa się świątynia
Toshogu, gdzie leży pierwszy Tokugawa. W świątyni znajdują się Trzy Mądre Małpy („nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego”), interpretowane jako buddyjskie wezwanie do rozpoczynania walki ze złem od siebie, a nie szukania go u innych. Toshogu jest zdecydowanie najbardziej zatłoczonym miejscem w Nikko, liczba wycieczek szkolnych z klas nauczania początkowego była dwucyfrowa. Mniej zatłoczona, choć równie piękna, jest
Taiyuin z grobem trzeciego Tokugawy. To tylko najbardziej znane z licznych tu świątyń, wśród których wyróżniają się chram Futarasan czy Rinno-ji. Uwagę zwraca eklektyczność – świątynie buddyjskie mieszają się z chramami shinto często w jednym kompleksie. I rzeczywiście, szczególnie za czasów ostatniego szogunatu te religie w zasadzie się z sobą zmieszały. Dopiero w okresie Meiji („oświecenia”) nakazano je odseparować. Czy w tym dekrecie rzeczywiście było oświecenie?
Przysłowie japońskie mówi: nie mów kekko („piękny”) dopóki nie zobaczysz Nikko. I nie ma w tym dużo przesady. Świątynie i chramy Nikko mogą się równać, a może nawet przewyższają, swoje odpowiedniki w Kioto czy Koyasan, które uważałem do tej pory za najpiękniejsze w Japonii. Nikko położone jest wysoko, wśród kilkusetletnich cedrów i sosen, przez co jest tu pod dostatkiem cienia, a temperatura jest zauważalnie niższa, niż w takim Tokio.
A co do temperatury, to po wyjeździe z Nikko zmieniła się nam diametralnie. Do tej pory mieliśmy z pogodą szczęście – nie padało i nie przekraczało 30 stopni. Ale dziś nas, przynajmniej częściowo, opuściło – było 37 stopni, co jest poza granicą komfortu każdego z nas. W takim upale zwiedzaliśmy miejsce o zupełnie innych charakterze, niż Nikko -
Młyn jedwabny Tomioka. Młyn był jednym z filarów rewolucji przemysłowej okresu Meiji – tradycyjne przędzenie okresu Edo zamieniono na maszynowe, z użyciem technologii sprowadzonej z Francji. Eksport jedwabiu stał się jednym z filarów gospodarki japońskiej jeszcze w XIX w. Młyn Tomioka ma potencjał, który nie jest wykorzystany – wystawa jest bardzo chaotyczna, częściowo tylko po japońsku, częściowo w dwóch językach. Brakuje tu spójnej ścieżki zwiedzania, ewidentnie przydałby się lepszy kurator. W dodatku parking obok to prawdziwe zdzierstwo – żądali 500 jenów za godzinę, podczas gdy dwa dni wcześniej zapłaciłem w Niigacie 600 jenów za całą noc. I jeszcze zepsuł się szlaban, w związku z czym musieliśmy prosić o wsparcie miejscowych. Nic w tym chyba dziwnego, że Tomioki nie polubiliśmy.
Śpimy w Nagoi, a na kolację zaserwowaliśmy sobie sushi z taśmociągu. Aż się łezka w oku kręci – ostatni raz byliśmy tam 12 lat temu z półrocznym Adasiem. Przypominam zatem zdjęcie stare i wrzucam nowe :)