Przeloty do Pekinu i do Tokio przebiegły bez zakłóceń. Wprawdzie Air China nie jest jakąś wspaniałą linią ze swoją przestarzałą rozrywką pokładową, ale daje w cenie nawet dwie sztuki bagażu rejestrowanego. Już zapomniałem, co to znaczy mieć nadawany bagaż, ostatni raz podróżowałem tak dwadzieścia podróży lotniczych temu! Po raz pierwszy od dawna nie muszę prać bielizny czy martwić się, gdzie wcisnąć kupioną na pamiątkę koszulkę;-). Na obu lotach Polaków było sporo, miałem wrażenie, że więcej poleciało do Tokio niż zostało w Pekinie.
Po wypożyczeniu samochodu zostało nam jeszcze 5 godzin jazdy na północ. Lubię się tak dobić, żeby pomimo godzin różnicy czasu nie mieć problemu z zasypianiem. Rzeczywiście, spaliśmy jak (nomen omen) dzieci i przestawiliśmy się momentalnie. Gorzej z prawdziwymi dziećmi, bo te w osobnym pokoju siedziały do późna i potem cały dzień odsypiały w aucie.
Lech Wałęsa obiecał zrobić z Polski drugą Japonię. Teraz to chyba premier Shigeru obiecuje zrobić z Japonii drugą Polskę, bo ostatnio – o czym chyba za mało się mówi - przegoniliśmy ich w PKB na mieszkańca. Nie znaczy to, że Polska jest bogatsza od Japonii – nie jest i jeszcze długo nie będzie – ale nie musimy się więcej czuć jak ubodzy krewni. A jeśli chodzi o poziom cen, to w Polsce już jest drożej. W Japonii tańsze są hotele (za 4-osobowy pokój ceny zaczynają się od 10 tys. jenów, czyli ok. 260 zł), sporo tańsze jedzenie (dzisiejszy obiad dla wszystkich to 4 tys. jenów czyli 102 zł) czy też benzyna – 160 jenów czyli 4,1 zł za litr. W jednym jednak Japonia bije Polskę, i wiele innych krajów, na głowę. Mowa o kosztach transportu (poza lotniczym) wewnątrz kraju. Po podwyższeniu cen za JR Pass kosztuje on już 50 tys. jenów, czyli prawie 1300 zł za tydzień za osobę. Wynajęcie samochodu może i nie kosztuje wiele (zapłaciłem niemal dokładnie 50 tys. jenów za 7 dni), benzyna jak pisałem jest tania, ale opłaty za autostrady potrafią zwalić z nóg. Za przejazd Narita-Ichinoseki zapłaciłem ponad 10 tys. jenów, a więc 260 zł. A to tylko trochę ponad 400 km. Spodziewam się, że przez te 7 dni wydam na autostrady jakieś 1,5 tys. zł. A trzeba powiedzieć, że jakość autostrad nie jest najlepsza – często droga zwęża się do jednego pasa, na którym obowiązuje limit 70 km/h.
Wyspani rozpoczęliśmy od unescowego
Hiraizumi. Dziś Hiraizumi to mała mieścina, ale 800-1000 lat temu była bardzo ważnym ośrodkiem władzy, rywalizującym z Kioto. W tym czasie powstała w Japonii sekta Jōdo-shū, z polska zwana buddyzmem Czystej Ziemi lub Czystej Krainy. W okolicy Hiraizumi powstały wspaniałe świątynie i towarzyszące im ogrody, będące pierwszymi przykładami tzw. ogrodu japońskiego. Rozpoczęliśmy zwiedzanie od takiego ogrodu wokół nieistniejącej już dziś świątyni Muryōkō-in, potem przechodząc do odbudowanych świątyń Mōtsū-ji i Kanjizaiō-in. Ostatnią, Chuson-Ji, sobie odpuściliśmy, a na świętą górę Kinkei-san nie mogliśmy trafić. Miejsce nie daje może efektu łał, ale kombinacja ogrodów i świątyń wygląda naprawdę ładnie.
Z Hiraizumi udaliśmy się na totalną prowincję, do
Hashimo. Miejsce to było jednym z pierwszych świadków industrializacji Japonii, zapoczątkowanej jeszcze w ramach łabędziego śpiewu szogunatu w okresie Edo, a kontynuowanej już za cesarza w okresie Meiji. Droga do Hashimo to dobrych 20 km po serpentynach na całkowicie pustej, ale równej szosie. Obawiałem się, że przyjedziemy i nic nie zobaczymy, ale niepotrzebnie – jest tu porządne Visitor Center, z filmem i broszurami po angielsku. Samo miejsce spektakularne nie jest, po piecach do wytopu żelaza, przywożonego w rudzie z okolicznych gór, zostały tylko kamienne pozostałości. Niemniej jednak upamiętnienie i wpis na listę UNESCO zasłużony – Japonia była pierwszym krajem spoza Europy i USA, który przeszedł rewolucję przemysłową.
Ostatnim zwiedzonym dziś miejscem były
Góry Shirakami, których część jest wpisana na listę UNESCO jako Shirakami-Sanchi. Shirakami-Sanchi to jeden z nielicznych wpisów, gdzie nie da się zobaczyć tzw. core zone – wymaga ona specjalnych permitów dla naukowców. Można odwiedzić co najwyżej strefę buforową, której najbardziej spektakularną atrakcją są wodospady Anmon. Niestety, połowa czerwca to jeszcze nie jest najlepszy okres na ich odwiedzenie – ścieżka była zamknięta z powodu osuwisk i ogromnych zwałów śniegu zachodzących na szlak. Przeszliśmy ile się da i po odtrąbieniu odwrotu zrobiliśmy w zastępstwie dwukilometrowy trekking po lesie bukowym.