Zastanawiałem się jak z Filipin dostać się do Polski w niedzielę 13 kwietnia. Najprościej i najtaniej byłoby lotem do Dubaju koło południa, a dalej Fly Dubai do Warszawy, gdzie byłbym w poniedziałek rano. To rozwiązanie miało jednak wadę – dziś nic bym nie zobaczył, co oznacza stracony dzień. Postanowiłem trochę poszperać i wyszły mi dwie opcje – spędzić ten dzień w Pekinie lub Makao i wrócić w poniedziałek rano do Polski Turkishem. Pekin wyglądał atrakcyjniej z punktu widzenia UNESCO, ale nie chciałbym pozbawić rodzinę zwiedzania tych wspaniałych miejsc. Pekin więc zaczeka, a ja z Manili poleciałem wieczorem do Makao.
Może trudno w to uwierzyć, ale nigdy jeszcze nie byłem w kontynentalnych Chinach. Nie miałem tu nawet przesiadki. Słyszałem historie, że jeśli chodzi o technologię, Chiny to całkiem inny świat – nie działają tu aplikacje Google i trzeba zainstalować zupełnie inne. Zainstalowałem więc Alipay i WeChat, podpiąłem polską kartę licząc, że uda mi się przeżyć bez gotówki, której nie chciałem wyciągać na kilkunastogodzinny pobyt. Niby mi się udało, ale nie obyło się bez perturbacji.
Przyleciałem do Makao opóźniony, tuż przed 23.00 i nie chciałem kolejne 1,5h jechać transportem publicznym, tym bardziej, że taksówki są dość tanie. Taksówkarz obiecywał, że Alipay u niego działa, ale okazało się, że mogłem użyć tylko WeChat. Myślałem, że wystarczy pokazać mu kod QR, a tu guzik – sam miałem go zeskanować, a nie wiedziałem jak. Na szczęście recepcjonista w hotelu pomógł i po raz pierwszy zapłaciłem mobilnie w Chinach. Z powrotem pojechałem transportem publicznym i tutaj nie udało mi się zapłacić ani Alipay, ani WeChat. Przejechałem więc na gapę, a Chińczycy stracili na mnie 3 zł za bilet. Jestem więc w jednej lidze z Trumpem, tylko skala nieco mniejsza :)
Samo Makao to miasto z pewnością wyjątkowe. Było pierwszą kolonią w Chinach i bodajże drugą, po Goa, w całej Azji. Portugalczycy rządzili tu prawie pięć wieków, aż do 1999 r., kiedy to miasto przekazano Chinom. Przekazano z warunkami – co najmniej przez 50 następnych lat Makao ma być specjalnym regionem, cieszącym się dużą autonomią. I rzeczywiście się cieszy, ma własne prawodawstwo i walutę, jak również kontrole graniczne nawet na lotach krajowych. Jest również największym chyba na świecie centrum hazardu – serio, Las Vegas się przy nim chowa.
Mnie jednak urzekło co innego. Miasto jest świetnym, może nawet najlepszym, przykładem łączenia kultury europejskiej i azjatyckiej. Choć dziś niewielu mieszkańców używa portugalskiego, wszystkie napisy są co najmniej dwujęzyczne – po chińsku, portugalsku, a czasem też po angielsku. Choć obecnie Makao jest mocno schińszczone, europejski sznyt jest ciągle obecny, szczególnie w kolonialnej zabudowie i licznych barokowych kościołach. Aha, GoogleMaps tu jak najbardziej działa, pokazując nawet transport publiczny, co bardzo ułatwiło mi życie.
Miasto przeszedłem na piechotę, co mocno ułatwiła wspaniała pogoda – było 21 stopni, idealnie na zwiedzanie i jakże lepiej od filipińskich upałów. Rozpocząłem od
Fortecy Guia, najważniejszej budowli obronnej Makao, aby przejść do starówki z
katedrą Se i licznymi kościołami. Dalej podreptałem do
Świątyni A-Ma, od której ponoć wzięła się sama nazwa Makao. Powróciłem na starówkę do ruin
kościoła św. Pawła oraz górującej nad nimi
Fortaleza do Monte. Do hotelu wróciłem zaskakująco wcześnie, bez problemu mogłem pojechać autobusem na lotnisko i zdążyć na samolot do Pekinu chwilę po 15.00.
To już ostatni wpis z podróży. Pozostaje tylko podsumowanie, które jest gotowe, ale tradycyjnie zamieszczę je już po powrocie.