Zawsze planuję podróże tak, żeby ich początek i środek był ciężki, a koniec raczej luźny. Tym razem też tak było. Przez trzy ostatnie dni nie musimy się zrywać przed 6.00 i przez to Martyna wstaje sama między 6.30 a 7.00, a wszyscy są w lepszych nastrojach. Dziś zrelaksowani wyjechaliśmy chwilę po 8.00, żeby koło 11.30 dostać się do Livingstone. Tam zjedliśmy obiad i koło 12.30 wjechaliśmy na granicę Zambia-Zimbabwe, pokonywaną podczas tej podróży już trzeci raz. Tym razem wszystko poszło gładko, nawet pozytywnie się zaskoczyłem faktem, że za wizę muszę zapłacić 30 USD. Dzięki temu podróż powrotna przez Zambię wyszła taniej niż przez Zimbabwe – tańsze noclegi, jedzenie i paliwo zrekompensowały z nawiązką koszt wizy i opłaty drogowej (20 USD).
Na ostatni pełny dzień podróży planowałem atrakcję, o której nic a nic nie mówiłem dzieciom. W zasadzie do samego końca nie wiedziały, co się dzieje, dopiero po obowiązkowym ważeniu przekonały się, że to nie check-in do hotelu, ale lot helikopterem (dla każdego z nas był to pierwszy taki lot w życiu!). Obawiałem się trochę o stan portfela – standardowo 15-minutowy lot kosztuje 150 USD, czyli 600 USD za naszą paczkę. Wiedziałem jednak, że można negocjować i kwota 100 USD za osobę jest do osiągnięcia. Zawistowałem jednak wyżej i zaproponowałem 300 USD za rodzinę. Stanęło na 350 USD, czyli taniej, niż się spodziewałem. Za wstęp do parku na własnych nogach zapłacilibyśmy 200 USD, wcale nie tak dużo mniej.
Wodospady Wiktorii to jedno z miejsc, które zdecydowanie warto zwiedzić z góry. Widoki wprost wspaniałe, Martyna przez cały lot miała banana na twarzy. Ja siedziałem obok pilota i miałem bodaj najlepszy widok ze wszystkich, co dokumentuję na zdjęciach.
Po południu jeszcze dokupiliśmy trochę pamiątek i zaczęliśmy się szykować do jutrzejszego odlotu. Niby jest aż o 14.00, ale nie planujemy już nic na poranek. Wpis podsumowujący zrobię już z domu, do którego planujemy wrócić w niedzielę bardzo późnym wieczorem.