Dobrze się nam dziś spało, w pokoju był czajnik, a dzięki wczorajszym zakupom Kasia po raz pierwszy mogła się z rana napić normalnej kawy, co od razu nastroiło ją lepiej na resztę dnia. Z kawą w Zimbabwe (i w sąsiednich krajach, w których byliśmy) jest ogromny problem – piją na co dzień jakąś lurę z cykorią, a co najwyżej rozpuszczalną w saszetkach. I to mimo tego, że w Zimbabwe ciągle się kawę uprawia, choć w ilościach znacznie mniejszych, niż kiedyś.
Półtorej godziny po wyjściu z hotelu zameldowaliśmy się w Parku Narodowym Nyanga, na granicy Zimbabwe i Mozambiku. Ostatnie 40 minut przejechaliśmy po fatalnej polnej drodze i po raz kolejny błogosławię swoją decyzję o wybraniu samochodu terenowego z napędem na 4 koła. Napędu używać póki co nie musiałem, ale duży prześwit jest absolutnie niezbędny do jazdy po polnych drogach Zimbabwe. Pomyśleć, że jeszcze trzy dni przed podróżą chciałem wziąć zwykły samochód. Mielibyśmy nie lada kłopoty…
W Nyanga mieliśmy do zobaczenia jedną rzecz, ale za to jaką – drugi najwyższy wodospad Afryki,
Mtarazi (Mutarazi)*. Liczy on 772 metry, a największa kaskada spada z wysokości 479 metrów. Daje to Mutarazi 19 miejsce na świecie.
Jak to w Zimbabwe często bywa, kawałek parku narodowego został wynajęty prywatnej firmie, która zrobiła tam dwa wiszące mosty i kolejkę tyrolską. Tyrolka jest ponoć najwyższa na świecie, zjeżdża się mając dobre 500 (a może i więcej) metrów pod sobą. Mosty wiszące wcale nie są gorsze – ten bardziej oddalony wisi dobrych kilkaset metrów nad przepaścią.
I na te dwa wiszące mosty poszliśmy. Cena jest niestety zaporowa – 50 USD za dorosłego, 40 USD za dziecko do 12 lat (tyrolka kosztuje aż 80 USD, kombinacja obydwu 100 USD). Zacisnąłem zęby, zapłaciłem za mosty i chyba było warto – widoki były niesamowite, a wrażenie przejścia nad ogromną przepaścią niepowtarzalne. Zdjęcia tego niestety nie oddadzą, a filmów Geoblog nie obsługuje :(
Dla turystów z chudszym portfelem pozostaje trasa piesza do punktu widokowego na wodospad. Nawet wtedy trzeba jednak zapłacić 10 USD za dorosłego, 5 USD za dziecko (plus 10 USD za samochód) opłaty wstępu do parku.
Po atrakcjach przyrodniczych przyszła pora na kulturowe. Znów z szosy zjechaliśmy na polną drogę, aby dostać się do ruin
Ziwa, osady zamieszkałej nieprzerwanie od co najmniej kilkunastu stuleci, od epoki kamiennej przez epokę żelaza aż do mniej więcej 1800 r. Mieszkańcy budowali zmyślne kamienne tarasy, ułatwiające rolnictwo na tym trudnym terenie. Swoje domostwa otaczali kamiennymi murami, w których centralne miejsce zajmowało kamienne pomieszczenie, służące jako obórka dla domowego inwentarza. Ludzie mieszkali obok, w chatach z gliny i trzciny. Ponoć w szczytowym momencie takich domostw było w okolicy Ziwy nawet 10 tysięcy (tak mówił przewodnik, ja jednak powątpiewam).
Z Ziwy chcieliśmy dojechać do Harare, ale nie dojechaliśmy. Śpimy w Maronderze, sporym mieście godzinę drogi od Harare. Z miastem jest związana polska historia – ulokowano tu ponad 600 polskich uchodźców, towarzyszących armii Andersa, a obóz trwał od 1943 do 1946 r.
Moje wczorajsze przypuszczenia co do samochodu chyba się sprawdzają. Dziś przejechaliśmy 400 km, a samochód spalił 35 litrów paliwa. Ewidentnie z wczorajszym paliwem było więc coś nie tak.
___
Jutro rozpoczynamy ostatnią, ale najtrudniejszą logistycznie część podróży. Jeszcze przed chwilą nie wiedziałem, czy będziemy mieli jutro dach nad głową, ale coś zorganizowałem. Było to ważne, bo w okolicy, do której się wybieramy, nie ma praktycznie żadnego hotelu.
* Jak widzę takie dwie nazwy, przypomina mi się dowcip z 1968 r.:
Tato, jak to się w końcu pisze – sjonista czy syjonista?
- Nie wiem, ale za moich szkolnych czasów pisało się przez „ż”PS Właśnie umieściłem 600 wpis na moim Geoblogu :)