Dzisiaj mieliśmy w planach dużo jazdy i tylko jedną – ale za to jaką! - atrakcję. Wstaliśmy tradycyjnie przed 7, aby przekonać się, że za oknem pada deszcz i jest przeraźliwie zimno. Cały dzień towarzyszyła nam tego typu pogoda, okazjonalnie przerywana chwilami bez deszczu, a nawet przebłyskami słońca. Pomyśleć, że jeszcze dwa dni temu w Botswanie mieliśmy +36 i niebo bez żadnej nawet chmurki!
Jedyną atrakcją dzisiejszego dnia było
Wielkie Zimbabwe, najwspanialsze i najrozleglejsze ruiny Afryki przedkolonialnej na południe od Etiopii. Wielkie Zimbabwe znaczy dla Zimbabwe niemal wszystko – stąd się wzięła nazwa kraju, tutaj została odnaleziona figura ptaka, który się znajduje na fladze Zimbabwe. Miejsce okryte do dziś tajemnicą – ciągle nie bardzo wiadomo, kiedy i w jaki sposób je zbudowano, czy i jakie związki miało z Egiptem, dlaczego zostało opuszczone. Raczej pewne jest, że zostało wybudowane pomiędzy XI a XV wiekiem naszej ery i że było stolicą imperium Monomotapa.
Dywagacje historyków tylko dodają smaczku zwiedzaniu tego miejsca, które doskonale broniłoby się i bez tych tajemnic. Ruiny Wielkiego Zimbabwe są naprawdę wspaniałe i monumentalne. Najważniejsza jest zapewne tzw. Świątynia (z angielskiego Great Enclosure) z ogromnym murem i nieznanego przeznaczenia wieżą. Ale wcale nie ustępuje jej Zamek/Pałac Królewski (zwany też Akropolem), z labiryntem naturalnych i wybudowanych z cegły wąziutkich przejść. Wycieczka do Akropolu to dobre 20 minut po bardzo stromej i niebezpiecznej w czasie deszczu kamiennej ścieżce.
Przybyliśmy do Wielkiego Zimbabwe koło 11.00, opuściliśmy je dwie godziny później. Bilet kosztował 15 USD za dorosłego, 8 USD za dziecko. Stawka za bilet jest niewygórowana, ale miejsce wymagałoby moim zdaniem znacznie lepszego zarządzania. Nikt na ten przykład nie kosi trawy, przez co po deszczu wszyscy mieliśmy przemoczone buty. A w malutkim muzeum nie było światła, zwiedzaliśmy je z daną przez recepcjonistę latarką!
Z Wielkiego Zimbabwe w ciągu nieco ponad 4 godzin dojechaliśmy do
Mutare, gdzie śpimy. Mutare jest miastem, do którego zawsze chciałem pojechać, z bardzo być może dziwnego powodu - kojarzy mi się z jedną z postaci mojej ulubionej gry Heroes of Might and Magic 3, w którą grywam, z przerwami, od jakichś 25 lat. Miasto jest bardzo przyjemne, prezentuje się znacznie lepiej niż Bulawayo czy Gweru, w których spaliśmy dwie ostatnie noce. Tutaj też znaleźliśmy dużo tańsze i lepsze zakwaterowanie, bo zaledwie za 40 USD w Traveller's Lodge. Chwilę wcześniej pytaliśmy o cenę w Holiday Inn – chcieli 180 USD za pokój dwuosobowy, więc musielibyśmy zabulić za naszą czwórkę 360.
Przejechałem dziś 500 km, ale paliwa poszły prawie dwa baki – jakieś 80 litrów – i to po generalnie dobrych drogach. Ten wóz tyle nie pali (w Botswanie wystarczyłby nam jeden bak) i mam podejrzenie, że benzyna używana w Zimbabwe jest po prostu złej jakości. Kosztuje za to niemało – 1,6 USD, więc jakieś 6,5 zł. Ceny w Zimbabwe są niestety dużo wyższe niż u sąsiadów, za to jakość usług najczęściej niższa. Główne drogi są płatne (dziś wydaliśmy na nie 13 USD) – czasem są rzeczywiście świetne, ale czasem pełne dziur. Coś jak do niedawna nasza autostrada A1 :)