Jeszcze wczoraj wieczorem pisałem, że nie wiem, jak będzie wyglądał dzisiejszy dzień. Ustaliliśmy wariant najbardziej prawdopodobny, który jednak, na nasze szczęście, zmieniliśmy w ciągu dnia na wariant maksymalistyczny. Najważniejsze to elastyczność, powtórzę za wczorajszym wpisem.
Zaczęliśmy dobrze – już o 8.30 zameldowaliśmy w Mohembo, na mało uczęszczanej granicy Namibia-Botswana. Byliśmy jedynymi pasażerami, więc tym razem wszystko poszło jak z płatka i po mniej niż 30 minutach wjechaliśmy do Botswany, przejeżdżając wzdłuż rzeki Okavango. Po obu stronach granicy żądano jednak od nas aktów urodzenia dzieci. Wiem, że te kraje mają obsesję na punkcie aktów urodzenia, więc te dokumenty miałem ze sobą (nietłumaczone). Zdziwiło mnie tylko, że na wjeździe do Namibii go nie wymagali, a na wyjeździe już tak. Przecież nie mogą nie wypuścić polskiego obywatela podróżującego z rodzicami, którego wcześniej sami wpuścili.
Celem na dziś były
święte wzgórza Tsodilo, miejsce wpisane na listę UNESCO już w 2001 r., a pomimo to jedno z najrzadziej odwiedzanych w całej Afryce. Pewnie dlatego, że Tsodilo jest dość daleko od typowych podróżniczych szlaków. Dla mnie takie rzadko odwiedzane miejsca mają podwójny urok i za wszelką cenę staram się tam dotrzeć.
Nam dotrzeć do Tsodilo nie było wcale trudno, bo znajduje się nieco ponad dwie godziny od przejścia granicznego (ostatnie pół godziny po polnej, ale dobrej drodze). Należy tylko pamiętać, żeby wziąć ze sobą botswańskie pula, które ja akurat wyciągnąłem z bankomatu w Shakawe. Mimo, że w Botswanie niemal wszędzie akceptują karty, w Tsodilo można było zapłacić tylko gotówką. Wstęp 2+2 kosztował nas (bodajże, dokładnie nie pamiętam) 150 pula, drugie tyle obowiązkowy przewodnik. 300 pula to koło 90 zł więc nieprzesadnie drogo.
Tsodilo jest znane ze swoich rysunków naskalnych, których na miejscu jest ponoć ponad 4,5 tysiąca i powstawały od 100 tys. lat p.n.e. Można je oglądać wybierając jedną z czterech tras. Najkrótsza – Rhino Trail – trwa koło 2,5 godziny, najdłuższa ponad 4. My przybyliśmy tam o 11.00, w najgorętszym czasie, i dzieci zaczęły strasznie, ale to strasznie marudzić. Jasne, było w granicach 35 stopni, ale bez przesady, większość trasy pokonuje się w cieniu. Z uwagi na to marudzenie przewodnik zmodyfikował nam trasę i wróciliśmy po półtorej godziny, na szczęście zaliczając po drodze najistotniejsze malunki, wykonywane różnymi stylami. Byliśmy więc zadowoleni, ale i tak na dzieciach szykujemy zemstę :)
Opuszczaliśmy Tsodilo o 13.00, wystarczająco wcześnie, aby wdrożyć wariant maksimum – zamiast nocować w Shakawe, wypuściliśmy się do Maun, 300 km dalej. Na szczęście te 300 km było po w większości dobrej drodze – tak dobrej, że zarobiłem po drodze 300 pula mandatu za przekroczenie prędkości. No cóż, bez takich strat się nie może nigdy obyć…
Do Maun dojechaliśmy o 18.00, idealnie przed zmierzchem. Nie mieliśmy hotelu (zresztą nigdzie nic do tej pory nie rezerwowałem), ale coś znaleźliśmy w centrum miasta. A co najważniejsze, znaleźliśmy też przewodnika, który jutro z samego rana zabiera nas na safari do delty Okavango. Dzięki temu wszystkiemu odzyskujemy co najmniej pół dnia z pierwotnego planu. Oby tak dalej, choć trochę martwi mnie nasze auto, które potrafi zgasnąć na skrzyżowaniu.