Chyba niedostatecznie mocno trzymaliście za nas kciuki :) Pisałem wczoraj, że dzisiejszy plan jest mocno niepewny i rzeczywiście nie zrealizowaliśmy go do końca. Ale nie powinienem obwiniać Drogich Czytelników – w końcu jesteśmy w Afryce, plany mogą się nie udać!
No więc po kolei. Plan nasz przewidywał jakieś 3h jazdy do granicy z Namibią, przekroczenie tejże, przejechanie kolejnych 4 godzin, przekroczenie kolejnej granicy i zameldowanie się w pierwszym miasteczku po stronie Botswany. Niby tylko 7 godzin jazdy, ale w tym dwa przekroczenia granicy, a tutaj w hotelu należy być przed 18.00, kiedy robi się ciemno. Dlatego też odtrąbiłem pobudkę przed 6 rano, a wsiadanego już o 6.40.
I ta moja przezorność nas uratowała. Wprawdzie początek był gładki, planowane 3h do granicy pokonaliśmy w 3h. Ale na granicy zaczęły się schody. Najpierw długa kolejka do okienka, aby przekonać się, że nie dostaliśmy zambijskich stempli wyjazdowych (pogranicznik zambijski powinien to sprawdzić, ale nie sprawdził). Trzeba się było wrócić do Zambii, stracić jakieś 20-30 minut. Skoro już poprawnie opuściliśmy Zambię, pogranicznicy namibijscy wpadli na oczywistą konkluzję, że przecież powinniśmy mieć wizę. Na szczęście od niedawna wiza jest wydawana na przejściu granicznym z Zambią (sprawdziłem to zawczasu), ale trzeba było wypełnić formularz i przekonać się, że na miejscu nie można za nią zapłacić (podobno przez jakiś problem z terminalem). Pogranicznik pojechał ze mną do pierwszego miasteczka, gdzie zapłaciłem kartą za wizę, uwierzytelniłem na policji kopie paszportu (do teraz nie wiem po co) i wróciliśmy razem na granicę. Tam czekaliśmy jakieś 30-40 minut na potwierdzenie ze stolicy, że wiza została przyznana, a ja w międzyczasie zapłaciłem 372 dolary namibijskie (jakieś 20 USD) za ubezpieczenie samochodu.
Dostaliśmy wizy, ale single entry, a chcieliśmy multiple. Byłem już tak zmęczony, że machnąłem na to ręką, mając w zanadrzu plan B. Drugi raz do Namibii podczas tej podróży już nie wrócimy.
Na razie jednak śpimy w tym kraju, a konkretnie w Divundu. Dotarliśmy tu o 17.40, dosłownie pół godziny przed zmrokiem. Mamy fajny bungalow tuż nad rzeką Okawango za 1200 dolarów namibijskich ze śniadaniem.
Po drodze mieliśmy kilka momentów przyprawiających o dreszcze. Najpierw wyprzedzałem motocyklistę, który chwilę później wykonał nieoznaczony skręt w prawo (mamy ruch lewostronny) i o włos się na mnie nie wpakował. Potem przejeżdżaliśmy przez tereny parku narodowego i widzieliśmy antylopy, z których jedna o mało nie stała się pożywką dla padlinożerców, cudem unikając spotkania z maską naszego auta. Mam nadzieję, że się stanie ostrożniejsza po wdychaniu smrodu palonych opon od ostrego hamowania. Ja na pewno stałem się jeszcze ostrożniejszy.
Z dzikich zwierząt widzieliśmy jeszcze trzy strusie, a na końcu piękne stadko słoni, przechodzące dostojnie drogę. Pod względem wrażeń naprawdę nie możemy narzekać, a przecież nie byliśmy jeszcze na żadnym safari.
Sam nie wiem, co zrobić jutro. Zastanawiam się intensywnie, bo każdy wariant ma swoje wady. Najważniejsze to elastyczność i przezorność – wszak This Is Africa!