Póki byliśmy w Europie pech nas nie chciał opuścić. Dolecieliśmy do Frankfurtu prawie o czasie, ale nie można było znaleźć schodów, a potem autobusu, aby nas wypuścić z samolotu. Zostało już tylko 35 minut do odlotu i pewnie z 10 do zamknięcia bramki, kiedy wreszcie weszliśmy do terminala. A przecież należało jeszcze przejść przez kontrolę paszportową i pobrać bilety (check in online był niemożliwy). Wydawało się niewykonalne, ale jednak się udało – bramka wylotowa była bardzo blisko, a przy odprawie paszportowej stały cztery osoby. Mimo wszystko weszliśmy na pokład jako jedni z ostatnich.
W Addis Abebie świętowałem trzydziesty start lub lądowanie, co czyni je drugim po Okęciu najczęściej uczęszczanym przeze mnie lotniskiem. Drugi lot na wąskim kadłubie był wprawdzie niezbyt wygodny, ale przyleciał o czasie.
Na lotnisku w Victoria Falls wszystko poszło super szybko i zameldowaliśmy się w Zimbabwe - moim kraju nr 85*. Niedługo tam pozostaliśmy, bo od razu zamówiliśmy taksówkę na granicę z Zambią, gdzie czekał kierowca z samochodem do wynajęcia. Po parunastu minutach hyc i znaleźliśmy się w kraju nr 86 (dla mnie), czyli Zambii. Tam wymieniłem pieniądze, zatankowałem auto i kupiłem kartę SIM. Zrobiło się strasznie gorąco, a po nieprzespanej nocy dzieci zrobiły się niemożebnie wręcz marudne. Była już 15.00, kiedy wróciliśmy pod samą granicę, aby zwiedzić zambijską stronę Wodospadów Wiktorii. Wiele o tym miejscu napisano – wodospady robią wspaniałe wrażenie, a unosząca się mgiełka miło ochładza spocone ciało i sprawia, że wokół wodospadów może się zrobić kilka tęcz naraz.
Śpimy w Livingstone. Trzymajcie kciuki za jutro, bo czeka nas długa droga i nie mam pewności, czy nam się wszystko uda. W sieci nie ma za bardzo potwierdzeń podróżników, którzy taką trasę robili wynajętym samochodem.
*U Kasi jest to kraj nr 63, u Adama 53, a u Martyny nr 45.
PS Martyna na razie kontynuuje tradycje rysunków z podróży. Pierwszy w załączeniu.