Spaliśmy w hotelu przy samym Legolandzie za, bagatela, 1800 zł. W życiu bym tyle nie wydał za hotel (do tej pory mój rekord to nieco ponad 600), ale tutaj liczę, że Lufthansa mi zwróci całość. W końcu przy odwołaniu lotu, niezależnie od przyczyn, mają obowiązek zapewnić pasażerom nocleg.
Plusem hotelu był basen i sauna, w której Martyna była ze mną pierwszy raz w życiu.
A rano zameldowaliśmy się w Legolandzie. Bilety były nietanie, ale też niespecjalnie drogie – za naszą czwórkę poszło w sumie jakieś 860 zł. Dzień był chłodny, ale na szczęście nie padało. Atrakcji sporo, niektóre całkiem fajne, choć nie było tam nic takiego, o czym można by powiedzieć super łał. Rano kolejek praktycznie nie było, po południu zrobiło się trochę ciaśniej i czasem trzeba było odstać swoje 10 minut – i tak niemało, biorąc pod uwagę, że na atrakcji spędza się najwyżej kilka. Nie wyobrażam sobie, jak to wygląda w wysokim sezonie. Trzeba chyba wtedy kupować specjalny bilet „skip the line” i płacić niemal dwa razy tyle.
Dzieci naciągnęły mnie na zapłacenie parudziesięciu koron za udział w grze, w której za trafienie do kosza dostaje się maskotkę. Kupiłem w promocji 4 rzuty za 50 koron (około 30 zł) i w ostatnim rzucie Adamowi udało się trafić. Dostaliśmy więc gigantycznego, metrowej wysokości husky’ego, którego Martyna nazwała bardzo trafnie Lego. Przez niemal cały dzień nosiliśmy na zmianę na plecach wielkiego pluszaka, który z tyłu w samochodzie zajmuje więcej miejsca, niż dziecko.
Nasyciliśmy się Legolandem i czekamy na lotnisku na samolot, który, mam nadzieję, tym razem odleci bez przygód. Lecimy do Frankfurtu, a potem dużo dalej Ethiopianem.