Dzień zaczął się leniwie, od obserwacji zwierzaków, które były same leniwe lub wstydliwe. A mowa o krokodylach (lenie) i hipopotamach (wstydziochy), które widzieliśmy na jeziorze Chamo, w Parku Narodowym Nechi Sar. Mam wątpliwości, czy prawie trzy godziny były tego warte, ale może jestem za bardzo zblazowany, widziawszy te zwierzęta w wielkich ilościach w Tanzanii. Uchwycić hipcia było niezwykle ciężko, bo ledwo wystawiały łeb, żeby się za chwilę schować – dlatego musicie mi uwierzyć na słowo, że je widzieliśmy.
A propos leniuchowania, Etiopia to idealny kraj dla tych, którzy chcą się poczuć jako ranne ptaszki, w dodatku młode. Według kalendarza etiopskiego dzień zaczyna się o 6 rano, więc jeśli ktoś lubi spać do południa, 13 grudnia czy w jakikolwiek inny dzień, może z podniesionym czołem powiedzieć, że wstał o szóstej. No i automatycznie poczuć się młodziej o siedem lat, bo według tutejszego kalendarza mamy dopiero 2015 rok! A przybywający przed 12 września odejmą sobie jeszcze rok więcej, w sumie aż osiem.
Wracając do podróży- znad jeziora słabą drogą przetelepaliśmy się do Konso, wpisanego na listę UNESCO AD 2011 lub AM 2003. Po drodze mieliśmy spaloną wioskę, położoną tuż przy rzece oddzielającej jedno plemię od drugiego. Tragiczne wydarzenia miały miejsce niecałe dwa lata temu i pokazują, że w Etiopii napięcia etniczne to codzienność nie tylko w Tigraju.
W Konso o napięciach etnicznych nie było mowy, bo wioska jest w centrum terytorium zamieszkałego praktycznie wyłącznie przez lud Konso. Odwiedziliśmy wioskę Gamole, będącą żywym skansenem i pomnikiem kultury tego ludu. W obrębie trzech linii kamiennych murów (kiedyś chroniących przed dzikimi zwierzętami i najeźdźcami, dziś wyłącznie o znaczeniu symbolicznym) mieszkają ludzie zajmujący się głównie uprawą roli na będących symbolem regionu tarasach. Takie tarasy to codzienność na Filipinach, w Chinach czy Wietnamie, ale w Etiopii to prawdziwa rewolucja – tylko Konso transformowali krajobraz w ten sposób, inne plemiona traktowały i traktują góry jako linię demarkacyjną, a z aktywności ekonomicznych wypasają tam co najwyżej kozy.
Po raz kolejny cieszyliśmy się z posiadania fixera, bo znaleźć samemu właściwą wioskę i sprawić, żeby nas stamtąd nie pogoniono, nie byłoby takie proste. Fixer załatwił przewodnika, z którym bezpiecznie zwiedziliśmy wioskę. Od niego wiemy, że lud Konso dzieli się na 9 klanów, a zawierać małżeństwo wolno tylko z osobą z innego klanu. Ludem rządzi król, a gdy umiera, wszyscy udają, że zachorował. Balsamują zwłoki i trzymają je 9 lat, 9 miesięcy i 9 dni, a dopiero po tym okresie przestają udawać i świętują koronację nowego króla, najstarszego syna poprzednika. A co, gdy nie ma syna? Nie wiem, nie wdawaliśmy się w szczegóły praw sukcesyjnych Konso.
Lud jest też znany ze stawiania tzw. waka, drewnianych pomników na pamiątkę władców i innych strażników. A w centralnym punkcie wioski stawia niby maszty, przewiązywane konopną liną co jedno pokolenie, czyli co 18 lat. Przez policzenie wiązań można sprawdzić jak długo istnieje dana wioska.
Mimo udanej wizyty poczuliśmy pewien niesmak. Większość mieszkańców pozowała chętnie do zdjęć, ale prawie natychmiast domagała się napiwku. To samo z chmarą towarzyszących nam wszędzie dzieci. Doświadczenie zupełnie różne od Południowego Sudanu i wizyty u Dinka, gdzie przyglądaliśmy się tubylcom z taką samą ciekawością, jak oni nam.