Tytułowe pytanie jest prowokacyjne i słowo „zwiedzać” zostało celowo wzięte w cudzysłów. Plemiona nie są atrakcją do zwiedzania, a interakcja z ludźmi o stylu życia zupełnie różnym od naszego powinna choć odrobinę być wymianą z obu stron. Moim głosem w dyskusji będzie opis dwóch różnych doświadczeń z tego samego dnia.
Jeśli poczuliśmy lekki niesmak po wizycie w Konso, Mursi pozostawili po nas gigantycznego kaca. Mursi to chyba najbardziej charakterystyczne plemię całej Afryki - jest ktoś, kto nie widział zdjęcia kobiety Mursi z ogromnym krążkiem w dolnej wardze? Za chwilę zobaczycie jeszcze raz.
Jadąc do każdego plemienia nasz fixer brał jeszcze jednego lokalnego przewodnika, pochodzącego z danego plemienia i mówiącego po angielsku. Tak też było w przypadku Mursi, ale tym razem nasz przewodnik w samochodzie za dużo nie mówił. Okazał się za to bardzo aktywny, kiedy już dojechaliśmy do wioski. Wskazywał członkom plemienia miejsce, gdzie mają się ustawić, przestawiał w szeregu, szukał światła, poganiał tych, co nie chcieli pozować itd.
Nasza wizyta w wiosce Mursi wyglądała właśnie tak. Krótki wstęp, 200 birr od łebka i możesz fotografować do woli. Ułatwimy ci zadanie i ustawimy wszystkich w rządku i każemy ubrać się we wszystkie te rzeczy, których wprawdzie na co dzień nie noszą, ale które wyglądają dobrze na zdjęciach (do takich należą zresztą krążki w wardze). Możesz podtykać aparat pod sam nos, nikt nawet nie piśnie, przecież wódz zaaprobował i kosi kasę. Jedni turyści już się napstrykali? Nie ma rozkazu spocznij, już widać kolejną grupę.
Dalszego komentarza nie będzie. Tylko fotki.
Na szczęście kolejne doświadczenie było diametralnie inne. Po drodze z Dżinki do Turmi odwiedziliśmy wioskę plemienia Banna. Banna nie są aż tak charakterystyczni jak Mursi, w związku z czym wielu zwiedzających po prostu ich omija. Z jednym wyjątkiem- ciężko ominąć dzieci Banna, stojące przy drodze z Dżinki do Turmi i popisujące się chodzeniem na szczudłach, obowiązkowo pomalowane. Oprócz tego wyróżniają się jeszcze tylko fryzurą tamtejszych kobiet.
Nasz przewodnik u Banna był zdecydowanie bardziej rozmowny, byliśmy jedynymi zwiedzającymi w bardzo małej wiosce na wzgórzu. Nikt nas nie poganiał, siedzieliśmy w chacie czasem dłuższą chwilę nic nie mówiąc i pijąc świeżo przygotowany przysmak - napój z łupin kawy, podawany w wysuszonej połówce dyni i smakujący bardziej jak herbata, niż kawa. Nikt się specjalnie nie ubierał do zdjęć, a rozmówcy byli szczerze zainteresowani nami. Wiecie, jaki wspólny element wynalazł przewodnik pomiędzy Banna a nami? To, że i oni, i my nie dokonujemy obrzezania.