Przylot z Dżuby do
Addis Abeby to jakby przylot do innego świata. Niby i Etiopia i Sudan Południowy są zaliczane do kategorii państw rozwijających się, ale gołym okiem widać, że różnica w rozwoju jest gigantyczna. Addis to nowoczesne miasto z dobrze rozwiniętym transportem publicznym, przypominające miasta w Indiach czy Malezji. A 150km do miasta Ziway gdzie spaliśmy, pokonaliśmy doskonałą drogą ekspresową (budowaną przez Chińczyków) w półtorej godziny. Spaliśmy w hotelu sieci Haile, należącej do legendarnego biegacza etiopskiego Haile Gebreselassie, obecnie poważanego biznesmena. Sam hotel, choć niby 3-gwiazdkowy, pozostawia trochę do życzenia, ale maniery kelnerów były lepsze, niż w większości hoteli w Polsce (nie wspominając o tym, że wszyscy dobrze mówili po angielsku). No i miał saunę, z której z przyjemnością skorzystałem. Hotel był położony nad sporym jeziorem, wokół którego obejrzeliśmy trochę ptaków.
Nasz przewodnik i kierowca stawili się punktualnie - kolejny punkt dla nich. Mieliśmy do pokonania jakieś 400km, więc dyscyplina była wskazana. Ekspresówka się skończyła, lokalne drogi nie zawsze miały dobrą nawierzchnię, a w dodatku były niemiłosiernie wprost zatłoczone. Porządku pilnowała drogówka, ale samochodów z turystami nie zaczepiali. Według naszych ludzi policja jest bardzo mocno skorumpowana, a od dobrobytu szybko rosną im brzuchy (co jest obiektem żartów nawet podczas spotkań z politykami). Widzieliśmy też policjantkę muzułmańską, która w sprytny sposób połączyła zakaz noszenia spodni i zakrywania głowy. Podobno Etiopia - kraj niesamowicie zróżnicowany wyznaniowo - nie ma konfliktów religijnych, w czym pewnie trochę pomaga fakt, że zdecydowana większość jest zwolennikami monoteizmu wywodzącego się od Abrahama. Sporą część stanowią liczni protestanci, od potężnych tu Adwentystów Dnia Siódmego do Etiopskiego Kościoła Katolickiego. Oczywiście głównym wyznaniem chrześcijańskim pozostaje Etiopski Kościół Ortodoksyjny.
Pierwszym przystankiem był
Park Narodowy Abidżata-Szalla, w którym podczas krótkiego trekingu mogliśmy z bliska sfotografować strusie, guźce, gazele i trochę ptactwa.
Dalej mijaliśmy po drodze miasto Szaszamane, na którego przedmieściach osiedlili się Jamajczycy. Historia ich przybycia do Etiopii jest całkiem ciekawa. Pewnego razu wielki megaloman, cesarz Etiopii Haile Selasje (tenże sam, którego był łaskaw opisać Ryszard Kapuściński w swojej książce "Cesarz") wybrał się w podróż na Jamajkę. W tym czasie kraj ten nawiedziła katastrofalna susza i lokalni sprzedawcy nadziei (w Polsce znani głównie pod nazwą ksiądz) ogłosili, że osoba która sprowadzi do kraju deszcz musi być bogiem. Traf chciał, że deszcz spadł w trakcie wizyty Hajle Selasje, który zapewne z przyjemnością przyjął tytuł boga. W swojej łaskawości pozwolił Jamajczykom osiedlić się w całkiem żyznej części Etiopii. Pozostało ich wielu do dziś, a w wioskach, gdzie mieszkają, można legalnie uprawiać i palić zioło.
Na obiad zatrzymaliśmy się w Sodo, jedząc jedno z narodowych dań Etiopii - surową wołowinę. W zasadzie zamówiliśmy trzy rodzaje - zupełnie surową dla naszych przewodników, średnią dla mnie i wysmażoną dla Piotrka - ale zgodnie z miejscowym zwyczajem każdy z każdym dzielił się tym, co ma na talerzu. Wszystkie trzy były wyśmienite, a smaku dodawał nam fakt, że wszyscy byli dla nas niesamowicie mili i uśmiechnięci. Ja po surowej i półsurowej wołowinie czułem się świetnie, ale Piotrkowi nie bardzo posłużyła.
Po jedzeniu nasz przewodnik zapewnił dodatkową atrakcję - kupił kat, narkotyczne liście żute namiętnie przez mieszkańców Rogu Afryki. Wspomniałem o nich w relacji z Dżibuti i Somalilandu
tutaj). Niestety, mimo przeżucia sporej ilości tego zielska nie poczułem absolutnie nic.
Po długiej drodze dojechaliśmy do wioski
Dorze (czytać oczywiście należy r i z osobno), położonej na górze o wybitności ponad 1000 m względem otoczenia. Do Dorze wiedzie niezła szutrowa droga, na której trzeba uważać na małe dzieci, usiłujące wyżebrać od turystów napiwki za wykonany naprędce lokalny taniec. To ciemna strona turystycznych miejsc w Etiopii - kraj nie ma w ogóle obowiązkowej edukacji, w z związku z czym dzieci zamiast do szkoły są czasem wysyłane na łatwy zarobek u zwiedzających.
Wrażenie turystycznej pułapki nieco się wzmogło po dotarciu do samej wioski. Zostaliśmy powitani przez ubranych w tradycyjne stronę mieszkańców, otrzymaliśmy obowiązkowy wiecheć trawy i udaliśmy się na zwiedzanie z mówiącym dobrym angielskim przewodnikiem. Nie będę znudził szczegółami dotyczącymi życia ludu Dorze - zdjęcia wiele wyjaśnią. Doświadczenie jest wybitnie pod turystów, ale czuliśmy się dobrze zaopiekowani, zwłaszcza po czterech kieliszkach lokalnego bimbru.