Długo się zastanawialiśmy, czy nie wybrać się na słynną Tęczową Górę. Była praktycznie po drodze Juliaca-Cuzco, trzeba było jedynie wygospodarować na nią jakieś pół dnia. Po poranku w Juliace (położonej na wysokości ponad 3800 m. n.p.m.) definitywnie zrezygnowaliśmy. Martyna, która do tej pory wysokości znosiła najlepiej z całej rodziny, nagle zaczęła się źle czuć. Przejawiało się to biegunką i wymiotami i podejrzewalibyśmy zatrucie, gdyby nie fakt, że wszyscy jedliśmy to samo i tylko ona miała takie objawy. Mocno osłabioną wsadziliśmy do samochodu, na szczęście po dogrywkowej drzemce (i zjechaniu co najmniej 300 m niżej) jej stan się poprawił, a dolegliwości już nigdy nie wróciły.
Droga z Juliaki do Cuzco zajmuje jakieś 5 godzin, ale ten, kto po prostu pokona ją bez zatrzymywania po drodze, straci bardzo wiele. Naszym pierwszym przystankiem był
kościół św. Pawła w Andahuailillas. Aż trudno uwierzyć, że w tak małym miasteczku jeszcze w XVII wieku wybudowano taką perełkę, arcydzieło sztuki barokowej. W środku nie można robić zdjęć, ale kilka zrobionych z ukrycia udało się przemycić. Warto dodać, że Andahuailillas nie jest wyjątkiem – piękne barokowe kościoły można znaleźć w innych miejscowościach regionu, jak choćby w Marcapacie, Oropesie czy Ocongate. Hiszpanie wyjątkowo dbali o krzewienie wiary wśród lokalnej ludności i nie szczędzili pieniędzy na kościoły i ich wyposażenie.
Przed Andahuailillas zabraliśmy autostopowiczkę, nauczycielkę, która chciała się dostać do Cuzco. Jednak w miasteczku zechciała wysiąść – zaczynał się mecz piłki nożnej Peru-Australia decydujący o awansie na mistrzostwa świata i nie chciała opuścić ani minuty. Ten mecz był narodowym świętem, nawet szkoły wcześniej skończyły zajęcia (początek spotkania był o 13.00), aby dzieci i nauczyciele mogli go obejrzeć. Niemal wszystkie dzieci były ubrane w koszulki drużyny narodowej. Mobilizacja narodu na nic się nie zdała – Peruwiańczycy przegrali po karnych.
My nie mieliśmy wielkiego parcia na oglądanie, ale z racji pory obiadowej załapaliśmy się na drugą połowę. Traf chciał, że dzień wcześniej kupiliśmy Adamowi koszulkę piłkarską drużyny narodowej Peru, więc wyglądał jak tutejszy. A na obiad jedliśmy narodowe danie Peru - cuy czyli grillowaną świnkę morską. Całość wygląda niezbyt apetycznie, i taka rzeczywiście była w smaku, w dodatku ciężko się ją jadło. Nie polecam, przynajmniej nie w wersji grillowanej w całości.
Wyżerka była taka sobie, ale to co było przed i po niej było prawdziwym przysmakiem, tyle że kulturalnym. Jakieś 40 km od Cuzco zaczynają się wspaniałe pozostałości kultur przedinkaskich oraz oczywiście samych Inków. Pierwszym przystankiem była
Rumicolca – miejsce dość niepozorne, „tylko” z dwoma piramidami. Ale Rumicolca to jedno z niewielu łatwo dostępnych miejsc, gdzie można oglądać oryginalny fragment Szlaku Inków, wpisanego na listę UNESCO pod nazwą
Qhapaq Nan. Qhapaq Nan zawiera w sobie setki lokalizacji od Chile i Argentyny po Kolumbię, ale trzeba sporo się natrudzić, aby trafić do większości z nich, a jeszcze trudniej zobaczyć coś materialnego. Wpis pokazuje za to dobrze, jak wielkie i dobrze zorganizowane było imperium Inków, skoro brukowane drogi sięgały tysięcy kilometrów od stolicy w Cuzco.
Zaledwie kilka minut drogi od Rumicolki znajduje się
Pikillaqta, rozległe miasto (całość liczy 34 kilometry kwadratowe), zasiedlone od VI do XIII w., jeden z największych ośrodków kultury/imperium Wari – bezpośrednich poprzedników imperium Inków. Z Pikillaqty pozostało bardzo dużo, to jedno z tych miejsc, w których trzeba by było spędzić kilka godzin, żeby zobaczyć wszystko. Ulice miasta potrafią ciągnąć się przez jakiś kilometr. Wspaniałe miejsce i pozycja obowiązkowa.
A to nie był koniec – przed dotarciem do Cuzco czekał nas jeszcze jeden wspaniały zabytek – ruiny miasta
Tipon, o których powstanie już bez wątpliwości można posądzić Inków. Jakie to wszystko fotogeniczne! Doskonale zachowane tarasy z równo przystrzyżoną trawą, fontanny (służące niegdyś do celów ceremonialnych), kanały i biegające pomiędzy nimi świnki morskie.
Dwa kolejne popołudnia i wieczory spędziliśmy w
Cuzco. Cuzco to punkt obowiązkowy każdej wycieczki do Peru, i to widać od razu. W samym mieście widzieliśmy więcej turystów niż we wszystkich innych razem wziętych. Miasto ma najbogatszą bazę hotelową i przeogromną liczbę touroperatorów. Co i rusz można spotkać ubrane w stroje lokalne Indianki wraz z pięknie przystrzyżonymi lamami. Martyna nie mogła się oprzeć głaskaniu i pozowaniu do zdjęć i trudno się jej dziwić – te lamy wyglądają przesłodko. Mimo tej cepelii nie można powiedzieć, że miasto jest przereklamowane – starówka jest naprawdę urokliwa, a jak dodać do tego okoliczne ruiny miast Inków, otrzymujemy jedno z najciekawszych turystycznie miejsc w Ameryce Południowej. Punktem obowiązkowym jest oczywiście
Plaza de Armas ze wspaniałą katedrą i kościołem Jezuitów. A jeśli o kościołach mowa, nie można nie wspomnieć o
Convento de la Mercred czy zamienionym w muzeum
Convento de Santo Domingo oraz
Klasztorze św. Katarzyny ze Sieny. W Cuzco obowiązuje bilet łączony na wiele atrakcji, dzięki któremu zwiedziliśmy też kilka muzeów – m.in. Casa Garcilazo (Muzeum Historii Regionalnej), Muzeum Sztuki Współczesnej czy Muzeum Sztuki Popularnej, ale szczerze mówiąc żadne z nich nie powaliło nas na kolana.
Atrakcją numer jeden było za to
Sacsayhuaman, kompleks kamiennych konstrukcji wzniesionych przez Inków najprawdopodobniej w XV w. Miejsce jest do dziś zagadką – nie wiadomo, czy służyło jako świątynia, czy jako twierdza (a może jedno i drugie?). Niezależnie od przeznaczenia Sacsayhuaman sprawia wspaniałe wrażenie, szczególnie widziany z odległości, na samym początku zwiedzania. Budowla składa się z trzech rzędów murów, stworzonych z ogromnych, idealnie dopasowanych głazów, transportowanych z kamieniołomu oddalonego o kilkanaście kilometrów. To zdumiewa nawet bardziej niż konstrukcja piramid egipskich, bo przecież Inkowie, jak wszystkie inne ludy Ameryki przed Kolumbem, nie znali koła*. Ponoć kompleks widziany z góry przypomina głowę pumy, co by jeszcze dodawało niezwykłości temu miejscu.
*To stwierdzenie nie jest do końca prawdą, a pewnym uproszczeniem. W Ameryce przed Kolumbem koło było znane, było np. stosowane w zabawkach dla dzieci. Nie używano za to koła do transportu, czyli do jego podstawowego działania ułatwiającego życie. Wybitny biolog ewolucyjny Jared Diamond w swojej książce „Strzelby, zarazki, maszyny” pisze, że stało się to nie z powodu jakichś niedostatków intelektualnych, ale dlatego, że w Amerykach nie było zwierząt zdolnych ciągnąć ciężkie wozy. Przy okazji – serdecznie polecam tę książkę Diamonda, jedna z najlepszych pozycji popularnonaukowych, jakie czytałem w życiu.