Z Fizuli do Agdamu w linii prostej jest tylko niecałe 60 kilometrów, które w latach 80-tych XX wieku można było pokonać w godzinę. Ale obecnie tak szybko nie da się przejechać, bo najkrótsza droga wiedzie przez strefę buforową, chronioną przez rosyjskie siły pokojowe. Trzeba było jechać naokoło, przez Beyleqan i Agcabedi, dzięki czemu z 60 kilometrów zrobiło się 160, które pokonywaliśmy w dobre trzy godziny. W końcu jednak dojechaliśmy do tabliczki informującej, że oto wkraczamy na tereny wyzwolone. Oznaczało to, że od teraz trzeba się bardzo pilnować przyjętej drogi, bo cały ten teren został silnie zaminowany (Azerowie szacują, że na terenie Karabachu Ormianie pozostawili 96 tysięcy min lądowych!). Do tej pory rozminowano tylko drogę dojazdową, aktualnie trwa rozminowywanie terenu pod linię kolejową i będzie to trwać, bo, zdaniem Azerów, Ormianie ciągle nie przekazali szczegółowych map wskazujących położenie min.
W strefie zaminowanej czekał na nas pokaz detonacji min. Oddaleni o ok. 200 m od miejsca wybuchu mieliśmy być świadkami detonacji czterech z nich łącznie. Huk był tak potężny, że ja i pozostali nigdy nie słyszeliśmy czegoś tak głośnego (pewnie wszyscy byli dekownikami unikającymi służby zasadniczej ;-)).
Dotarliśmy wreszcie do
Agdamu, gdzie na własne oczy mogliśmy obejrzeć skalę zniszczeń. Miasto jest jednym wielkim morzem ruin, zniszczonym doszczętnie za wyjątkiem…
Meczetu Piątkowego z jego dwoma minaretami. Azerowie twierdzą, że Ormianie nie zniszczyli ich tylko dlatego, żeby mieć dobry punkt orientacyjny do rychtowania artylerii. W środku był z pewnością kompletnie zniszczony, o czym świadczą opisy sprzed paru lat, również polskich poszukiwaczy przygód.
W samym Agdamie nie znaleziono jeszcze ani jednej miny (i prawie na pewno ich nie ma, wszak odwiedzało je półlegalnie wielu turystów w czasach ormiańskiego władztwa) , ale Azerowie wolą dmuchać na zimne, w związku z czym na razie można się poruszać tylko po wyznaczonych miejscach. Najważniejsza dla Azerów część miasta została już odbudowana – mowa o
pałacu chana, w którym, ku wielkiemu oburzeniu Azerów, Ormianie (czy raczej osadnicy ormiańscy, mieszkający tam bez zezwolenia) zrobili chlew (nie jest to czcza propaganda, potwierdzają to raporty zagranicznych turystów sprzed 2020 r.).
Prawdziwa odbudowa ma się dopiero rozpocząć. Opowiedział nam o tym gubernator rejonu Agdam, który zawiaduje całym przedsięwzięciem. A jest ono zaprojektowane z rozmachem – ma powstać supernowoczesne miasto na 100 tys. mieszkańców (nieco mniej, niż miał Agdam przed wojną), z wykorzystaniem najnowocześniejszych technik planowania i budowy miast. Okolica cieszy się mikroklimatem przyjaznym dla rolnictwa (przed wojną znana była z uprawy winorośli) i cieszy się największą liczbą dni słonecznych w całym Azerbejdżanie, w związku z czym Azerowie planują dużą część energii czerpać ze słońca. Niezależnie od sympatii dla stron konfliktu, trudno tym planom nie kibicować – tylko się cieszyć, że za kilka lat miasto duchów stanie się być może miastem idealnym do życia.
Z Agdamu tą samą, okrężną drogą wróciliśmy do Fizuli i stamtąd wjechaliśmy w góry, mijając po drodze posterunek rosyjskich sił pokojowych, do miasta, którego zdobycie zadecydowało o przebiegu wojny –
Szuszy. Pomyśleć, że Agdam i Szuszę w linii prostej dzieli nie więcej niż 35 kilometrów, które my okrężną drogą pokonaliśmy w jakieś 5 godzin! Jadąc po nowiutkiej drodze w wysokich górach trudno było przypuszczać, że niecałe 10 miesięcy wcześniej żadnej drogi tam nie było. Azerowie mają niebywały rozmach, wzmacniany zresztą strategicznym znaczeniem Szuszy, klucza do kontrolowania całego regionu. Szusza leży tuż obok tzw. korytarza laczyńskiego, jedynej drogi łączącej Stepanakert (Hankendi) z Armenią. Była niegdyś stolicą Chanatu Karabachu, znajdują się tam dwa ważne dla Azerów meczety oraz katedra ormiańska (naruszona w czasie wojny, ale intensywnie rekonstruowana – sam widziałem rusztowania na wieży). Szusza była zbyt ważnym miejscem, by trzymać ją opuszczoną, więc mieszkali tu ludzie, choć widać, że miasto nie było prawie w ogóle doinwestowane. Dwa święte dla Azerów meczety, nietknięte przez ponad dwadzieścia lat, stały opuszczone w tragicznym stanie. Na wielu budynkach widać ślady pocisków.
Mimo to i w Szuszy widać powody do optymizmu. Wielki Meczet, lub też
Meczet Juchari Govhar Agi, został już w znacznej mierze odbudowany. Od podstaw, pomiędzy w pół zrujnowanymi budynkami, wybudowano niemalże luksusowy hotel. Trzeba też Azerom przyznać, że rekonstruują naruszoną w toku działań wojennych katedrę ormiańską w Szuszy - choć jej nie zwiedzaliśmy, z daleka widziałem rusztowania na jej dachu. W starych postsowieckich blokach, z których wiele ma dziury po kulach lub w ogóle nie ma ścian, mieszkają robotnicy dźwigający Szuszę z gruzów. Miasto jest pełne sił bezpieczeństwa, policjantów, wojskowych i robotników budowlanych. Jestem pewien, że w ciągu następnych kilku lat Szusza zostanie kompletnie przebudowana.
Azerowie chlubili się opowieścią, w jaki sposób zdobyli Szuszę i muszę przyznać, że ta operacja rzeczywiście powinna znaleźć miejsce w annałach wojskowości. Ze strony Azerbejdżanu do Szuszy wiodła jedna jedyna droga, której Ormianie mocno bronili. Z pozostałych trzech stron dostępu do miasta bronią wysokie góry i bezdenne przepaście. Ormianie czuli się więc w Szuszy bardzo pewnie. Ale Azerowie znaleźli sposób – uzbrojona jedynie w granaty, pistolety i noże grupa jednostek specjalnych przez 3 dni wspinała się po niezdobytych graniach, ponoć nie zabierając ze sobą jedzenia. Kiedy w końcu wspięli się na płaskowyż, na którym leży miasto, Ormianie byli tak zaskoczeni, że uciekając w popłochu zostawili niedopitą gorącą herbatę (takie opowieści należy jednak traktować z ostrożnością, mogą być jedynie elementem azerskiej propagandy). Nie ulega jednak wątpliwości, że Szusza została zdobyta przez zaskoczenie, w niezwykle śmiałej operacji, a dzień jej zdobycia, 8 listopada, oznaczał w praktyce zwycięstwo w całej wojnie. I rzeczywiście, wojna skończyła się zaledwie dwa dni później.
Mieliśmy okazję oglądać przepaść, po której wspinali się żołnierze azerscy – ma co najmniej kilkaset metrów głębokości. Z leżącej u jej wierzchołka niewielkiej łączki, na której staliśmy, doskonale widać Stepanakert. Zdaniem Azerów, tylko przejściowo „wioska Hankendi” nie znajduje się jeszcze w ich rękach. Niewątpliwie Azerom wystarczy obecnie lekka artyleria, żeby obrócić stolicę Górskiego Karabachu w morze ruin.
Podsumowując to, co widziałem, mogę pokusić się o kilka wniosków. Z pewnością ziemie odzyskane przez Azerów pozostaną azerskie na zawsze (o ile stwierdzenie „na zawsze” ma rację bytu w polityce). Co do przyszłości ormiańskiego Karabachu – trudno powiedzieć. Azerbejdżan nie jest skory do uznawania jakichkolwiek roszczeń terytorialnych Ormian i ta sytuacja nie ulegnie raczej zmianie. Najprawdopodobniej status Górskiego Karabachu będzie taki, jak obecnie – nieuznawane przez nikogo państwo pod opieką Armenii, wzmocnioną obecnością wojskową Rosjan. Zmieni się tylko to, że cały czas nad Stepanakertem będzie wisieć śmiertelne zagrożenie ataku artyleryjskiego ze strony Azerbejdżanu. Ormianie mają wprawdzie mocną kartę w postaci kontroli nad – nierozpoczętym jeszcze – korytarzem łączącym Nachiczewan z Azerbejdżanem właściwym, ale cóż, Azerbejdżan będzie w stanie poradzić sobie bez niego, tak jak radził sobie przez ostatnie dwadzieścia parę lat.
Na koniec pokuszę się o szalone być może stwierdzenie, że lepiej by było, gdyby nie było pierwszej wojny o Karabach, a teren ten pozostałby autonomią w ramach Azerbejdżanu. Poza dokarmieniem narodowej dumy wygranie wojny i uzyskanie nieuznawanych przez nikogo terytoriów nie przysłużyło się ani mieszkańcom Karabachu, ani samej Armenii – osamotnionej, zdanej jedynie na wątpliwą łaskę Rosji i niewiele znaczące poparcie tzw. Zachodu.