Z samego rana wjechaliśmy do krateru
Ngorongoro, największej niewypełnionej jeziorem kaldery na Ziemi. Na w sumie niewielkim terenie żyje około 25 tys. dużych ssaków, które nigdy nie mają szansy opuścić wnętrza krateru. Warunki do życia mają idealne, w Ngorongoro sporo pada i, w odróżnieniu do Serengeti, kaldera tonęła w zieleni – między innymi stąd jest czasami nazywana Ogrodem Edenu.
Wjazd do Ngorngoro jest ściśle limitowany, płaci się 300$ od samochodu (i to niezależnie od biletu wstępu do samego parku!), który ma prawo przebywać tam tylko 6 godzin – żeby wrócić do Aruszy o normalnej porze, trzeba zaczynać zwiedzanie wcześnie rano. Jest tylko jedna droga do wjazdu i jedna do wyjazdu. Widokowo jest wspaniale, ale jeśli chodzi o zwierzęta, byłem trochę rozczarowany. Spodziewałem się zobaczyć nosorożce, których populacja zamieszkuje Ngorongoro i nawet je widziałem, tyle że z tak daleka, że niewiele odróżniały się od białej kropki (zobacz zdjęcie).
Widzieliśmy za to wspaniałe samce lwów, spacerujące jakby nigdy nic pośród chyba kilkudziesięciu dżipów.
Lew to prawdziwy król sawanny – nie boi się niczego, obecność człowieka zdaje się nie robić na nim żadnego wrażenia. Za to sam robi wielkie wrażenie – antylopy robią się wyjątkowo czujne, gdy podchodzi...
Lwy były kiedyś obiektem rytualnych polowań wśród Masajów – grupa młodych ludzi wybierała się na lwa uzbrojona tylko w dzidy i łuki a ten, który pierwszy rzucił dzidą, otrzymywał zaszczytny tytuł wojownika. Pozostali musieli obejść się smakiem. Dziś ten zwyczaj zaniknął, oficjalnie zabroniony przez rząd.