Następnego dnia po sporych roszadach w ekipie udaliśmy się w stronę
Parku Narodowego Serengeti, po drodze przejeżdżając przez obszar chroniony Ngorongoro i mogąc rzucić z góry okiem na ten wspaniały zielony krater. O Ngorongoro będzie więcej w następnym odcinku.
Paradoksalnie najwięcej zwierząt – tysiące zebr i antylop gnu – widzieliśmy nie w parkach narodowych, ale na drodze pomiędzy Ngorongoro a Serengeti. Styczeń to czas, w którym zwierzęta migrujące z Masai Mara w Kenii nie dochodzą jeszcze do Serengeti. Miesiąc później te tysiące zwierząt doszłyby już do parku, czekając na porę deszczową.
Po południu przekroczyliśmy bramy Parku Narodowego Serengeti. Z uwagi na to, że wstęp do parku jest ważny tylko 24 godziny, firmy organizujące safari starają się maksymalnie wykorzystać ten czas, jednocześnie sprzedając to tak, jakby turysta miał spędzić w parku dwa dni. W naszym przypadku było to safari popołudniowe – od 14.00 do około 18.00, i z rana od 7.00 do ok. 14.00, wliczając w to posiłek i dojazd do bramy.
Serengeti to ogromny, porośnięty trawą płaskowyż, jedynie z rzadka porośnięty drzewami. Po dużych deszczach trawa jest tam tak duża, że mniejszych zwierząt, w tym drapieżnych kotów, prawie nie widać. W styczniu jeszcze mocno nie pada i teoretycznie jest to najlepszy czas na zobaczenie drapieżników. My jednak szczęścia nie mieliśmy – poza kilkoma lwami nie udało się zobaczyć ani geparda ani lamparta. Widzieliśmy za to
serwala, wyglądającego niemal jak gepard, tylko w miniaturze. Z nowych zwierząt doszedł też szakal. Była szansa poćwiczyć umiejętności fotograficzne z nowym aparatem – na ogół ze średnim skutkiem, ale wyszło mi kilka perełek. Najbardziej z całego wyjazdu jestem dumny ze zdjęcia orła (numer jeden), którego nie poddawałem żadnemu retuszowi!
Jedną noc spędziliśmy w domkach w samym środku Serengeti, słuchając wycia hien, które podchodziły niemal pod same domki. Hiena zasadniczo nie jest niebezpieczna dla ludzi, ale przewodnik opowiadał o niedawnym przypadku, gdy to zwierzę zagryzło dwójkę śpiących przy ognisku starszych ludzi.
Drugą noc, po opuszczeniu Serengeti, spędziliśmy już w namiotach nad samym brzegiem kaldery Ngorongoro. 2-osobowe namioty są bardzo prymitywne, ale na miejscu (w tym przypadku Simba Camp II) jest m.in. gorący prysznic. Nie jest tak źle, ale jeśli komuś to nie wystarcza, może spędzić noc w lodge, słono za to dopłacając.