Z rana przekonałem się po raz pierwszy, że choć w Tanzanii jest drogo, turysta otrzymuje za to adekwatną jakość. Spodziewałem się opóźnienia, a mój kierowca był nawet pół godziny przed czasem, mimo, że przecież hotel był na głębokich przedmieściach. Wyruszyliśmy w 4-godzinną drogę do
Selous Game Reserve i przekonałem się, że wyjazd tam samemu nie byłby najlepszym pomysłem. Droga jest generalnie słaba, a miejscami zupełnie fatalna. Raz nawet się niegroźnie zakopaliśmy, ale tuż obok dżip z offroadowym bieżnikiem zakopał się tak, że trzeba było wołać na pomoc tubylców, żeby go wyciągnąć.
Poza tym incydentem dojechaliśmy do Selous bez przeszkód i zatrzymałem się w niezłym African Safari Lodge. Idąc z restauracji do swojego domku zauważyłem między innymi sporego węża (obecni tam Masajowie stwierdzili po moim opisie, że niejadowitego) oraz takiego małego ślimaczka ze zdjęcia numer 6.
No, może nie był aż taki mały - patrz kolejne zdjęcie :).
A po południu miało się zacząć od pierwszej atrakcji, czyli safari na łódce po drugiej największej rzece Tanzanii -
Rufidżi. I już chwilę po wyjeździe spotkaliśmy grupę dzikich słoni.
W łódce było jeszcze lepiej, bo z dużych zwierząt doszły krokodyle oraz multum hipopotamów. A z małych zwierząt doszło kilka przepięknych ptaszków.
Ugryzła mnie też mucha, co wywołało we mnie lekki niepokój – Selous jest znany z występowania muchy tse-tse, która wygląda bardzo podobnie do naszej muchy. Przewodnik mnie jednak uspokoił, że żeby zarazić się chorobą trzeba takich ugryzień znieść dużo więcej w dłuższym okresie. I choć nie bardzo mogłem znaleźć potwierdzenie tej tezy, uspokoiło mnie, że w 2019 w Tanzanii zidentyfikowano trzy przypadki zakażenia śpiączką afrykańską, a w 2018 ani jednego.