Nie minęły jeszcze trzy tygodnie od powrotu z Brazylii, a tu trzeba było rozpoczynać kolejną podróż. "Trzeba było" należy oczywiście wziąć w cudzysłów, ale musiałem wykorzystać do końca roku część urlopu, a spędzenie go na siedzeniu w domu nigdy nie wchodzi w grę. Kasia urlopu już nie miała, mogłem jechać sam, co dodatkowo rozszerzyło możliwości planowania.
No właśnie, gdzie wyjechać na koniec roku, żeby nie zbankrutować i nie zostać na miejscu zamkniętym? Opcji z testem jest już trochę, ale przecież nie wystarczy, żeby kraj był otwarty, bo otwarte muszą być też jego główne atrakcje. Tu wyboru nie ma aż tak wielkiego (a na 1 lutego, w czasie pisania tej relacji, jest ich jeszcze mniej). Ostatecznie padło na Tanzanię, która na mocy swojego wszechwiedzącego prezydenta ogłosiła się na początku pandemii wolna od wirusa i taka pozostaje, przynajmniej oficjalnie, do tej pory. O tanzańskim Trumpie Johnie Magufuli będzie jeszcze w kolejnych odcinkach.
Do Tanzanii można się dostać bardzo prosto, korzystając z czarterów polskich biur podróży na Zanzibar. Pewnie nie zawsze jest opcja kupienia samego biletu, na pewno bez problemu można kupić pakiet z hotelem. Opcja jest dla osób z grubym portfelem – spotkałem małżeństwo z 5-letnim dzieckiem, które za 2 tygodnie zapłaciło 34 tys. zł. Z kolei inna 3-osobowa polska rodzina zapłaciła za taki sam pakiet, ale kupowany last minute, „tylko” 14 tys. zł.
Tradycyjne loty rejsowe na koniec roku kosztują około 3 tys. – 3,5 tys. zł i wymagają co najmniej jednej przesiadki. Sporo, ale z pomocą przychodzi Miles and More. Loty z Warszawy do Afryki Wschodniej to jeden z najlepszych sposobów na spalenie mil. Ostatecznie za bilet zapłaciłem 40 tys. mil i 380 zł dopłat. Bilet za mile kupowany w czasach Covid ma tę zaletę, że można bezpłatnie zmieniać lub anulować podróż. Minus jest taki, że loty z Warszawy wymagają dwóch przesiadek – w Addis Abebie i gdzieś jeszcze. Na to „gdzieś jeszcze” wybrałem Stambuł sądząc, że Turcja, do tej pory znana z liberalnego podejścia do turystyki, nie zaskoczy nagłymi restrykcjami.
Drugi dzień świąt, wracam ze spotkania z rodziną, wieczorem odpalam forum, a tu bomba – Turcja od 28 grudnia ma wymagać testu nawet na tranzycie! A ja mam przecież tego dnia wylot, jestem poza Warszawą i nie zdążę zrobić testu na czas. Gorączkowe poszukiwanie dostępnych opcji, prawie nieprzespana noc, ale poranek przynosi chwilową ulgę. Turcja zdecydowała się na odsunięcie w czasie obowiązku przedstawienia testu o dwa dni. Na wylocie będę miał więc spokój, problem będzie tylko z powrotem. W Aruszy, skąd miałem wracać, można zrobić test, ale próbki i tak są badane w Dar es Salaam i na wynik czeka się 72 godziny. Nie do zrobienia, bo Turcja też wymaga wyniku nie starszego niż 72 godziny. Na szczęście telefon na niemiecką infolinię Miles and More (polska w niedzielę nie działa) załatwił sprawę – w drodze powrotnej przebukowałem bilet z przesiadki w Turcji na lotnisko w UE. Leci się trochę dłużej, ale za to nie będzie nerwówki z testem. Wszystko skończyło się więc dobrze, ale cała sytuacja pokazuje, że podróżowanie w obecnych czasach jest tylko dla ludzi o mocnych nerwach. A zresztą po kilku dniach Turcja zmieniła zasady i tranzyty znów nie wymagają już testu.
Plus tranzytu przez Turcję był taki, że mogłem wreszcie zobaczyć nowe stambulskie lotnisko. Ostatnim razem byłem tam w lutym 2019, kilka dni przed oficjalnym otwarciem, więc jeszcze na Ataturku.
Mając jak zwykle zbyt mało czasu i chcąc dużo zobaczyć, musiałem zaplanować wszystko wcześniej. Dodatkową trudnością było to, że leciałem sam i miałem specyficzne wymagania co do rzeczy do zobaczenia – wszystkie 7 miejsc z listy UNESCO w Tanzanii. O ile 5 z nich leży na turystycznym szlaku, dwa są nieco obok, a upakowanie ich wszystkich w 12-dniową podróż to lekkie wyzwanie. W każdym razie bez marginesu czasowego trzeba było wszystko zamawiać online. Spodziewałem się, że będzie drogo, ale nie, że aż tak. Próbowałem nawet sprawdzić, czy safari da się zrobić wynajmowanym samochodem – na upartego da się, ale dla pojedynczego turysty jest to kompletnie nieopłacalne. Dość powiedzieć, że sama opłata za zjazd do wnętrza krateru Ngorongoro to 300$ od samochodu! Przy takich cenach konieczne było znalezienie grupy i na szczęście lokalnemu organizatorowi udało się mnie dokooptować, przez co na wyjeździe nie zbankrutowałem.
W niemal każdej mojej podróży poza UE w ostatnich dwóch latach pierwsze dni to jakieś niemiłe przygody. Tutaj było tak samo – najpierw nerwówka z Turcją, potem z hotelem w Dar es Salaam. Przyleciałem do Dar bardzo późno, o 22.30, a następnego dnia kierowca miał mnie zabrać na safari już o 7 rano. Chciałem więc hotel blisko lotniska i znalazłem jeden idealny – Nemart’s Hotel, 4 gwiazdki, 30 dolarów, a według Booking, Google Maps czy Maps.me odległość od lotniska to niecałe 4 kilometry. Taksówkarz zaśpiewał mi cenę 40k szylingów (około 17 dolarów) mówiąc, że przecież hotel jest bardzo daleko. Na to ja mu pokazuję trasę na GPS, że to przecież bardzo blisko. Zgodził się obniżyć cenę do 15k szylingów jeśli to będzie prawda.
Ale okazała się nieprawdą. We wskazanym miejscu nie było kompletnie nic poza zakazanymi i odrapanymi przedmieściami. Na szczęście taksówkarz wiedział, gdzie naprawdę znajduje się ten hotel – zamiast 4 km, było to 16 km! Zajechaliśmy tam przed północą i przez dobrych 15 minut dobijaliśmy się do bramy. W pewnym momencie myślałem, że trzeba będzie szukać nowego miejsca do spania, ale w końcu strażnik otworzył. Sam pokój był w porządku, choć recepcjonistka chciała za niego 45$ zamiast 30$ - na szczęście po rozmowie z właścicielką się wycofała. W każdym razie za oszukiwanie w ten sposób klientów powinni odpowiedzieć. Złożyłem zażalenie do Booking.com domagając się zwrotu pieniędzy za taksówkę i moje roszczenie zostało zaakceptowane – 15$ różnica w cenie taksówki została mi zwrócona.