Jak czytelnicy mogli wiele razy zaobserwować, nasze rodzinne podróże nie przypominają za bardzo typowej wycieczki z dziećmi. Atrakcji typowych dla dzieci jest zwykle niewiele, co czasem wzbudza we mnie małe wyrzuty sumienia. Ostatnio staram się poświęcić przynajmniej jeden dzień na atrakcje typowo dziecięce – w Meksyku było to
Papelote Museo del Niño, w Argentynie wizyta w
Republice Dzieci.
W Brazylii, generalnie rzecz biorąc, dzieci były znacznie bardziej zadowolone. W drugiej części podróży wszędzie rezerwowałem hotel z basenem, a dzieciom, szczególnie Adamowi, nic więcej do szczęścia nie jest potrzebne – mogą pluskać się aż do nocy. Ale miało być jeszcze lepiej, bo przecież z Salwadoru do Rio czekało nas 1700 kilometrów jazdy wzdłuż jednego z najpiękniejszych wybrzeży świata. I choć mama z tatą plażowania nie lubią, postanowiliśmy dać przyjemność dzieciom i poświęcić na tę rozrywkę aż dwa dni.
Plaż do wyboru mieliśmy mnóstwo., ale uznałem, że skoro już mamy poświęcić dzień na wypoczynek, niech będzie to naprawdę coś ekstra. Najlepiej wypoczywa się w miejscach mniej dostępnych, gdzie nie można wpaść na chwilę, zaparkować przy plaży i odjechać w dowolnym momencie. Wybór padł więc na odizolowaną wysepkę
Ilha do Tinhare, na którą dostać się można tylko promem (między innymi bezpośrednio z Salvadoru) lub małym samolotem, a na miejscu nie ma w ogóle samochodów. My dojechaliśmy do miejscowości Atracadouru Bom Jardim, zostawiliśmy samochód na parkingu i popłynęliśmy szybkim promem do
Morro de Sao Paulo. Morro de Sao Paulo to bardzo popularna miejscowość turystyczna, z dziesiątkami knajpek i hoteli oraz co najmniej pięcioma ładnymi plażami (nazywającymi się po prostu Pierwsza, Druga, Trzecia, Czwarta i Piąta). Wszystko to jest na bardzo niewielkiej powierzchni i nawet na ostatnią plażę można się dostać na piechotę, choć marsz trwa godzinę. A samo Morro de Sao Paulo jest wyjątkowo malowniczo położone, choć zabudowie nabrzeża brakuje nieco estetyki.
Miejsce do spania można znaleźć bardzo tanio (zobaczcie zdjęcia z okna w nocy), jedzenie i picie kosztuje już nieco więcej, ale za to jak wspaniale jest podane! W Morro de Sao Paulo nie musiałem kierować i po raz pierwszy dałem się skusić na caipirinhę i caipiroskę, dwa drinki będące niemalże symbolem Brazylii. W tej scenerii smakowały szczególnie.
Gdy tak siedzieliśmy i popijaliśmy drinki, dzieci szukały rozrywek, m.in. poszły na skakanie na dmuchańcach. Jak już się wyskakały, Martynka chciała podejść i pobawić się z grupą dziewczynek w jej wieku. Adam po prostu by podszedł i zaczął „rozmowę” w uniwersalnym języku wszystkich dzieci, ale Martynka jest znacznie bardziej wstydliwa. W końcu jednak za naszą namową wzięła lalkę i podeszła do dziewczynek – mimo bariery językowej bawiły się świetnie!
Po opuszczeniu Morro de Sao Paulo – tym razem zwykłym promem, płynącym 2h zamiast 1h ik kosztującym 11 reali zamiast 19 od osoby, udaliśmy się jeszcze do jednego znanego kurortu –
Itacare. Tutaj nie było już tak fajnie, plaż było wprawdzie sporo, ale wyglądały dużo słabiej. A w miasteczku poza głównymi ulicami reszta była gruntowa, pełna wyrw i kałuż. Tego drugiego dnia plażowania już trochę żałowałem, mając poczucie straconego czasu. No, ale nie wszystko da się w 100% zoptymalizować…