Bez przednich tablic dojechaliśmy do
Posadas i tam, zgodnie z radą z wypożyczalni, poszedłem na policję i zgłosiłem brak. W przyjaznej atmosferze po jakichś 15 minutach wyszedłem z odpowiednim kwitkiem. So far, so good!
Posadas to miasto przepięknie położone na zakolu
Parany, szerokiej na dwa kilometry i będącej w tym miejscu rzeką graniczną. Spacer po nadrzecznym bulwarze wieczorem był jedną z najładniejszych rzeczy w argentyńskich miastach i serdecznie go polecam. Pewnie jeszcze ładniej jest po drugiej stronie, w paragwajskim
Encarnacion, gdzie w rzece odbijają się promienie zachodzącego słońca, ale nie było nam dane tego sprawdzić.
Wizyta w Paragwaju była jednak jednym z obowiązkowych punktów naszej wizyty i nie chciałem za nic z niej zrezygnować. A akurat Posadas jest najlepszym miejscem, żeby taki wypad zrobić. Wystarczy przejechać bardzo ładny Most Przyjaźni i już jesteśmy w Paragwaju. Dostać się tam można na trzy sposoby – autobusem, pociągiem lub oczywiście własnym autem. Pierwotny plan przewidywał przejazd pociągiem, należącym do swojsko brzmiącej spółki akcyjnej
Casimiro Zbikoski. W Encarnacion mieliśmy wynająć taksówkę i odwiedzić nieodległe misje jezuickie.
Na początku podróż wynajętym autem nie wchodziła w grę. Po pierwsze dlatego, że wszystkie większe wypożyczalnie samochodów jeśli w ogóle pozwalają na przekraczanie granicy, limitują to do Brazylii, Urugwaju i Chile i mówią stanowcze nie na Paragwaj. Koleżance (prowadzącej na Geoblogu fotobloga
jekatherine.geoblog.pl) udało się wprawdzie znaleźć małą wypożyczalnię, która zezwoliła na odwiedzenie Paragwaju, ale miała przy tym sporo zachodu i nieprzyjemnych przejść, z próbą wymuszenia łapówki na granicy włącznie. Moja wypożyczalnia nie zezwalała na Paragwaj, ale gdy zapytałem o to pracownika, ten stwierdził, że przecież Paragwaj jest w MERCOSUR i z przekraczaniem granicy nie ma problemu. Miałem też ubezpieczenie OC auta, które ewidentnie obejmowało Paragwaj.
Mimo problemu z brakiem tablicy rejestracyjnej i powyższych kontrowersji postanowiłem pójść na rympał, godząc się na honorowy odwrót w razie niepowodzenia. Podjechaliśmy pod granicę, pokazaliśmy paszporty, kartę pojazdu…
… po dwóch minutach dostaliśmy pieczątki i mogliśmy jechać dalej! Po stronie paragwajskiej trzeba było wysiąść z auta, więc procedura trwała pół minuty dłużej, ale skończyła się tak samo. Witamy w Paragwaju!
Dalej trzeba było wymienić walutę, bo w Paragwaju płaci się guarani, produkowanymi zresztą przez Polską Wytwórnię Papierów Wartościowych. Przy głównej drodze nie było kantorów ani koników, więc postanowiłem dalej iść na rympał i jechać bez paragwajskiej waluty. A ta była potrzebna niecałą godzinę później przy płaceniu za drogę. Opłata wynosiła 5000 guarani, czyli jakieś 3,50 zł, ale gdy powiedziałem, że mam tylko argentyńskie peso, magicznie wzrosła do 7 zł. Cóż, da się przeżyć, ale w drodze powrotnej bez pytania wręczyłem bramkowemu dolara, którego ten bez marudzenia przyjął.
Paragwaj odwiedzaliśmy w konkretnym celu, chcąc zobaczyć wpisane na listę UNESCO
Misje jezuickie w Trinidad i Jesus, oddalone jakieś 40 km od granicy. Warto pokrótce omówić, skąd się tutaj wzięły. Misje powstały w celu uspokojenia i ucywilizowania miejscowych Indian Guarani, poprzez szerzenie wśród nich wiary chrześcijańskiej, naukę rzemiosła i innych przydatnych umiejętności. Jezuici i krajowcy żyli tu razem, choć obok siebie – widać to po obecnych ruinach, w których budynki indiańskie są oddzielone od mniszych. Nie ma jednak wątpliwości, że misje spełniły swoje zadanie – Guarani przestali wzniecać powstania, Hiszpanie również zaczęli obchodzić się z nimi łagodniej. Dlaczego więc zostały zrujnowane? Przyczyn było kilka, ale najważniejszą była kasata zakonu Jezuitów w 1767 r. oraz późniejsza wojna Paragwaju z Argentyną i Brazylią, najkrwawsza ze wszystkich południowoamerykańskich wojen.
Misje jezuickie są przedmiotem wpisu na listę UNESCO w czterech krajach – Boliwii, Paragwaju, Argentynie i Brazylii. Paragwajskie, argentyńskie i brazylijskie są naprawdę blisko siebie, ale bez wyraźniej przyczyny te w Paragwaju wpisane są osobno. Można dyskutować nad sensownością tego podwójnego wpisu, choć trzeba przyznać, że misje paragwajskie są najlepiej zachowane. Płaci się w guarani, ale akceptują karty kredytowe.
Zwiedzając paragwajskie misje mieliśmy wyjątkowe szczęście – dosłownie kilka minut po odwiedzeniu drugiej misji w Trinidad zaczęło lać. Odtrąbiliśmy odwrót i wróciliśmy na granicę, której przekroczenie zajęło nam chyba jeszcze mniej czasu. Nasza wizyta w Paragwaju trwała mniej niż 4 godziny – żenująco krótko jak na każdy kraj, tym bardziej większy od Polski, ale taki był plan minimum na tę podróż. Kiedyś trzeba będzie tam wrócić, może od strony Boliwii lub Brazylii.
Po powrocie do Argentyny zobaczyliśmy kolejne misje
Santa Ana,
Nuestra Señora de Loreto i przede wszystkim najważniejszą z nich
San Ignacio Mini. Z powodu deszczu jedną z misji zwiedziłem sam – rodzina nie chciała aż tak moknąć na wolnej przestrzeni. Na trzy odwiedzone tylko San Ignacio Mini dorównuje paragwajskim rozmiarami i stanem zachowania.