Czasy nie sprzyjają podróżowaniu i chyba nawet dyskusjom o podróżach (kto wie, czy nie jest to dyskusja o utraconym raju, przynajmniej na jakiś czas). Z drugiej strony, skoro tyle osób siedzi w domu i się nudzi, obejrzenie paru fotek i przeczytanie krótkich notek na pewno nie zaszkodzi. A skoro ja też należę do tych siedzących (wprawdzie z dziećmi, więc czas mam dopiero, gdy mama wróci do domu), postanowiłem dokończyć relację.
Przy okazji – właśnie dziś mieliśmy wracać z krótkiej, 3-dniowej podróży do Libanu. Już w poprzednią niedzielę wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie, a w środę w nocy, po półtoragodzinnym czekaniu, udało mi się bezpłatnie przenieść bilety na październik. Jeśli chodzi o podróże, na koronawirusie nie straciliśmy więc ani grosza, bo innych biletów ani rezerwacji nie mieliśmy. Czego też życzę wszystkim Szanownym Czytelnikom.
________
Argentyna to kraj, który z punktu widzenia turysty jest dość trudny komunikacyjnie. Główne turystyczne atrakcje kraju koncentrują się na dalekim południu (Patagonia), północnym zachodzie (Salta i okolice), północnym wschodzie (wodospady Iguazu) i środkowym wybrzeżu (Buenos Aires). Odległości między tymi czterema miejscami są gigantyczne, grubo przekraczają 1000 kilometrów. Nic więc dziwnego, że większość turystów (w tym wszystkie chyba polskie biura podróży) przemieszcza się po Argentynie samolotami. Też myślałem o takim rozwiązaniu, ale w naszym przypadku nie dawałoby oczekiwanych korzyści czasowych (miejsca z listy UNESCO i listy informacyjnej są znacznie bardziej porozrzucane po kraju), za to kosztowałoby niemało.
Zdecydowaliśmy się więc na samochód i trzeba było przełknąć związane z nim niedogodności. Jedną z nich była konieczność pokonania drogi z Salty do Posadas – 1100 km przez równinę Chaco, słabo zaludnioną i monotonną. Po doświadczeniach z Meksyku nie zdecydowaliśmy się na jazdę nocną – i bardzo dobrze, bo o ile drogi argentyńskie są na ogół dobre, odcinek od granicy stanu Santiago del Estero do Monte Quemado był po prostu tragiczny. Google Maps pokazuje, że ten 50-kilometrowy fragment pokonuje się w prawie półtorej godziny i wcale nie przesadza – opłacało się jechać poboczem zamiast tą poszatkowaną dziurami jak szwajcarski ser drogą.
Drogę do Posadas podzieliliśmy na dwa odcinki z noclegiem w
Resistencii. Największą atrakcją pierwszej części był… potrącony przez samochód martwy mrówkojad*. Nie żartuję, na drodze z Salty do Resistencii nie ma praktycznie nic ciekawego – wstąpiliśmy nawet do największego miasta po drodze -
Presidencia Roque Sáenz Peña, żeby się o tym przekonać. Wracając do mrówkojada, nie chciałbym spotkać go na swojej drodze – to bydlę byłoby w stanie poważnie uszkodzić samochód.
Nieco lepiej było w samej Resistencii – to w końcu stolica sporej prowincji i miasto ponad 400-tysięczne. Jak już pisałem, argentyńskie miasta to nic specjalnego, choć Resistencia wyróżniła się osobliwością - pomnikiem wilczycy kapitolińskiej, będącym świadectwem przyjaźni z Włochami. Resistencia leży nad Paraną, na której drugim brzegu rozmieściła się inna stolica prowincji, Corrientes.
Z Resistencii odbiliśmy na północ, aby zobaczyć miejsce, którego wprawdzie nie można nazwać atrakcją turystyczną, ale jako jedno z nielicznych w prowincji Chaco jest warte odwiedzenia. To
Pomnik masakry pod Margarita Belén, jednego z najsmutniejszych epizodów „Brudnej wojny” - krwawej prawicowej dyktatury pod przewodnictwem Jorge Videli (wspieranej przez USA, jak wszystkie inne południowoamerykańskie dyktatury w tym okresie) w latach 1976-1983. Pod Margarita Belén junta rozstrzelała bez sądu i po torturach 22 jeńców z partyzantki Montoneros. Argentyńska junta była jedną z najkrwawszych w Południowej Ameryce, a historię najnowszą tego kontynentu pięknie opisał
Artur Domosławski we wspaniałej
Gorączce latynoamerykańskiej, jednej z najlepszych książek, jakie miałem okazję przeczytać w ostatnich kilku latach.
_____
Wjeżdżając do Resistencii na pięć dni wkroczyliśmy do strefy tropikalnej, dla której środek lata jest środkiem pory deszczowej. Choć nie widać tego na dzisiejszych zdjęciach, odczuliśmy to dość mocno na własnej skórze. W Resistencii zaczęło padać wieczorem i lało przez prawie cały następny dzień. Drogi w mieście były pokryte półmetrową warstwą wody tak, że poważnie bałem się zalania samochodu, szczególnie, że raz pomyliłem drogę wjeżdżając w błotniste przedmieście.
Samochodu wprawdzie nie zalało, ale spotkało nas inne nieszczęście – prawdopodobnie podczas przemierzania niekończących się kałuż straciłem przednią tablicę rejestracyjną.
To była bardzo zła informacja, bo chciałem wynajętym samochodem wjechać do Brazylii i być może do Urugwaju. Z samochodem bez tablic – to się nie mogło udać. A może mogło? Zapraszam do kolejnego odcinka, w którym opowiem, czy w ogóle próbowaliśmy i co z tego wynikło.
* atrakcja może i dziwna, ale okazuje się, że mrówkojada w Argentynie można spotkać wyłącznie w prowincjach Formosa, Chaco i Misiones. Mieliśmy więc w tym przypadku sporo „szczęścia”, choć wolałbym, aby biedny mrówkojad przeżył i nie pokazał się nam jako truchło.