Uzbrojony w wizę i bilety lotnicze udałem się do Rosji. W tym zakręconym podróżniczo roku wszystko mam zaplanowane tak ciasno, jak to tylko możliwe – i nie inaczej było tym razem. Samolot do Moskwy lądował późnym wieczorem, a rankiem z innego lotniska miałem następny samolot. Jeszcze do niedawna zdecydowałbym się na nockę na lotnisku, ale chyba się starzeję – tym razem zarezerwowałem sobie kapsułowy hostel w centrum Moskwy. Zapłaciłem jakieś 50 zł, a komfort był o niebo wyższy niż w przypadku dormitoriów – choć tu przecież też mieliśmy kilkanaście osób na jednej sali. Będę to rozwiązanie wykorzystywał w przyszłości.
Ci, co byli w Moskwie, wiedzą, że jej cztery główne lotniska są położone w czterech różnych kierunkach. Jeśli nie chcemy brać taxi, dostając się np. z Szeremietiewa na Wnukowo musimy przejechać przez centrum Moskwy. Można korzystać z tzw. Aeroexpressu lub jechać autobusem i dalej metrem (opcja dłuższa, ale trzy razy tańsza). Koszmarem jest próba wydostania się stamtąd w nocy – pociąg nie działa, autobusy jeżdżą, ale metro już nie. Ja tylko raz wybrałem Aeroexpress, pozostałe trzy razy ćwiczyłem opcję z metrem i autobusem.
Samolot z Wnukowa zabrał mnie do
Władykaukazu, stolicy Republiki Osetii Północnej. Port lotniczy jest malutki, położony na północ od miasta, rzut beretem od znanego na całym świecie miasta
Biesłan, w którym doszło do jednego z najtragiczniejszych zamachów terrorystycznych w historii. Cmentarz dzieci pomordowanych w Biesłanie (pamiętajmy, że większość z nich zginęła nie z ręki terrorystów, ale przez nieudolność tzw. antyterrorystów) znajduje się zaledwie kilka kilometrów od lotniska – moja grupa miała czas go zwiedzić, ja oglądałem go tylko z okna naszego busa. W drodze powrotnej kilka osób zwiedziło też szkołę. Ja z powodu obsuwy nie mogłem, ale po prawdzie za bardzo nie chciałem – mając dwójkę małych dzieci oglądanie miejsca tragedii tylu ich rówieśników mogłoby być dla mnie dość ciężkie psychicznie.
W Biesłanie spotkałem się z moją grupą, trzeba przyznać, wyjątkowo oryginalną. Było nas w sumie 14 osób – po dwóch Polaków, Finów i Niemców, a oprócz tego Francuz, Szwajcar, Austriak, Norweg, Portugalczyk, Brytyjczyk, Irlandczyk i Amerykanin. Z tej grupy aż pięciu zwiedziło wszystkie państwa świata, dwóm kolejnym brakuje do tego celu bardzo niewiele. Połowę tego towarzystwa spotkałem już wcześniej (m.in. na Wyspach Spratly i w Nigrze). Organizatorem był minister sportu w rządzie Południowej Osetii, mieliśmy więc teoretycznie silne zaplecze.
Południowa Osetia utrzymuje łączność ze światem poprzez jedyną drogę, łączącą ją z Osetią Północną. Lotniska pasażerskiego nie posiada, a wszystkie przejścia lądowe z Gruzją są zamknięte – może je przekraczać tylko kilkaset osób należących do mniejszości gruzińskiej. Nie chcę tu za dużo mówić o polityce (zainteresowanych zachęcam do zgłębienia tematu) – powiem tylko, że Południowa Osetia nie ma nic wspólnego z Gruzją i nie widzę żadnych szans jej powrotu do Gruzji. Dużo bardziej prawdopodobne jest jej zjednoczenie z Osetią Północną w ramach Federacji Rosyjskiej, choć takiego rozwiązania póki co nie chce Putin. Na pewno kraj, choć de facto niepodległy, pozostaje w silnej zależności od Rosji.
Na przejściu granicznym napotkaliśmy pierwsze trudności – mimo niewielkiej kolejki procedury wydłużały się niemiłosiernie. Rosyjski pogranicznik wziął kilka osób do dodatkowej dopytki, zadając idiotyczne pytania o to, czy byłeś karany lub czy masz rodzinę w policji/specsłużbach. Ja służyłem za tłumacza. Po kilku takich wywiadach puścił nas dalej. Przekroczyliśmy słynny tunel, służący za formalną granicę dwóch krajów, i zameldowaliśmy się na granicy południowoosetyjskiej. Tam już nas nie pytali, ale i tak postaliśmy dobrą godzinę. A z granicy trzeba było przejechać cały kraj, bo stolica Południowej Osetii -
Cchinwal (wg Gruzji Cchinwali, ale uważam, że to nie fair używać nazwy, której nie chcą sami mieszkańcy), znajduje się na jej samym południu, tuż przy granicy z Gruzją. Przez to niefortunne położenie Cchinwal jest niemalże nie do obrony i dlatego też Gruzini mogli go łatwo najechać podczas wojny z 2008 r.
W Cchinwalu nie ma praktycznie bazy hotelowej, my spaliśmy w skromnym hotelu dla piłkarzy, z dzielonym prysznicem dla zawodników. Kolacje mieliśmy za to królewską – dostaliśmy tyle dań, że cała grupa była najedzona, zanim przyszły główne dania mięsne. Samo miasto jest malutkie i bardzo prowincjonalne, na niektórych budynkach widać jeszcze ślady wojny sprzed jedenastu lat.
Nasza wizyta w Cchinwalu miała nieprzypadkową datę – 20 września to
Dzień Republiki, data proklamowania Republiki Południowej Osetii w 1990 r. Jak to w postsowieckich krajach bywa, tak uroczyste dni są związane z paradami wojskowymi, wystąpieniem prezydenta i innych oficjeli i tym podobnymi atrakcjami. Mieliśmy okazję oglądać przygotowania, robić zdjęcia i uczestniczyć w samej paradzie. Dodać należy, że większość sprzętu wojskowego była rosyjska, a nie osetyjska. Rosyjskich żołnierzy i urzędników też było sporo, a prezydent
Anatolij Bibiłow w przemówieniu wiele razy podkreślał lojalność wobec Rosji i jawną niechęć (żeby nie powiedzieć znacznie mocniej) wobec Gruzji.
Sama parada przebiegła spokojnie, zdjęcia można było robić zupełnie bez przeszkód, choć jeden z naszych wyszedł poza barierki i zaczął bawić się w oficjalnego fotoreportera. Został za to grzecznie, acz stanowczo wyproszony z całej parady, ale poza tym nie spotkały go niemiłe konsekwencje. Problemy dla naszej grupy (niezwiązane z tym incydentem) zaczęły się później, ale tę historię opowiem w kolejnym wpisie…