Jest w Meksyku miejsce szczególne, na które ostrzyliśmy sobie zęby od początku naszej wycieczki. Kiedy jeszcze przed wyjazdem pokazywałem Kasi wstępny program, zapytała, czy przewidziałem coś specjalnie dla dzieci. Pokazałem jej zdjęcia i sama się zapaliła.
Miejscem, które wzbudziło nasz entuzjazm były
rezerwaty monarchy (danaida) wędrownego, wielkiego, pięknego motyla, którego cykl życiowy przewiduje wędrówkę z północnej części kontynentu – USA i Kanady, do wysokich meksykańskich gór Sierra Madre. Tutaj nabiera sił, rozmnaża się i umiera, a nowe pokolenie wiosną udaje się na północ na wędrówkę.
Wbrew pozorom zobaczyć motyle w pełnej okazałości nie jest tak łatwo. Wprawdzie zlatują tutaj miliony sztuk, ale skupiają się w bardzo niewielu miejscach – tylko trzy z nich mają oficjalny status wpisanych na listę UNESCO rezerwatów tego motyla. Rezerwaty są bardzo wysoko w górach i naprawdę sporym problemem może być choroba wysokościowa (nie wspomnę o dojeździe, jest bardzo stromo i kręto). Motyle można zobaczyć tylko przez trzy-cztery miesiące w roku, od końca listopada do mniej więcej połowy marca. Wreszcie, trzeba mieć szczęście do pogody – motyle uaktywniają się tylko wtedy, gdy świeci słońce, przy zachmurzeniu lata ich może dziesięć razy mniej. Z tego też powodu musi być relatywnie ciepło, nie ma co przyjeżdżać do rezerwatów zbyt wcześnie rano.
Nam szczęście sprzyjało – byliśmy w szczycie sezonu, w słoneczny i ciepły dzień. Na oglądanie motyli wybraliśmy największy i najbardziej popularny rezerwat
El Rosario. Przybyliśmy koło 10.30 i byliśmy jednymi z pierwszych – opuszczając go dwie godziny później żegnały nas o wiele większe tłumy. Ponoć lepiej unikać zwiedzania w weekendy i piątki, kiedy do rezerwatu przybywają autokary z wycieczkami szkolnymi.
Rezerwat El Rosario położony jest na wysokości 3400 m n.p.m., a w najwyższym punkcie trekkingu osiąga nawet 3700 n.p.m. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak wysoko i trochę się obawiałem – okazało się, że niepotrzebnie, wszyscy czuli się dobrze i poradzili sobie ze wspinaczką. Każdy zwiedzający dostaje gratisowego przewodnika, chodzić trzeba po wyznaczonych ścieżkach, motyli nie deptać ani nawet nie dotykać (spróbujcie to wytłumaczyć Martynce, powodzenia życzę!). Trekking nie jest trudny, w większości miejsc są stopnie, ale jest dość stromo.
Doświadczenie było fantastyczne! Jeszcze nigdy nie widzieliśmy tylu motyli w jednym miejscu – tam, gdzie świeciło słońce, były ich tysiące! Motyle były w powietrzu, na drzewach, na liściach, na ziemi – po prostu wszędzie. Siadały nam na głowach, butach i kurtkach, wlatywały niemalże do oczu (biedny Adaś, nie lubi tak bliskich spotkań z przyrodą i cały czas chodził w naciągniętym na głowę kapturze). Te, które nie latały, wysoko na drzewach spały sobie w koloniach – wyglądało to tak, jakby niezliczone roje pszczół opuściły ule i oblepiły wszystkie okoliczne drzewa. Martynka była zachwycona, co chwila chciała motylka złapać i oczywiście określiła sama siebie motylą księżniczką. Ale i dla mnie było to miejsce numer jeden w całym Meksyku i jedno z najciekawszych przeżyć w mojej podróżniczej karierze!