Pisałem już chyba, że odhaczanie meksykańskiej listy UNESCO ma jedną wadę – za dużo jest tam „historycznych centrów”, ładnych, ale bardzo do siebie podobnych. Po zwiedzeniu Tlacotalpan, Campeche, Puebli, Queretaro, San Luis Potosi, Zacatecas i Morelii mieliśmy ich już trochę dość. Na szczęście pozostały nam tylko dwa, w dodatku uznawane za najładniejsze. Pierwszym z nich było
Guanajuato, trzecie już typowo górnicze miasto, w którym mieliśmy okazję być. Guanajuato ma doskonałe opinie w społeczności podróżniczej (w tym geoblogowej – patrz :
relacja Marianki), spodziewaliśmy się więc czegoś naprawdę ekstra.
Guanajuato może nie rzuciło nas na kolana, ale zachwyty nad nim w pełni rozumiem. Miasto ma swój nieodparty urok – jest położone na zboczu góry, przez co w odpowiednich miejscach roztacza się na nie piękny widok. Typowym elementem konstrukcyjnym Guanajuato są tunele, niektóre bardzo długie. Może się okazać, że w jednym miejscu droga wiedzie dwoma, a może nawet trzema poziomami, z czego co najmniej jeden jest w tunelu. Czytałem, że przez to GPS wariuje i się w Guanajuato mniej przydaje, ale okazało się to nieprawdą – najwidoczniej nawigacja w ostatnich latach zaczęła sobie radzić z tunelami.
Guanajuato jest naprawdę ładne i popularne wśród turystów – dużo bardziej niż Zacatecas czy San Luis Potosi (choć mniejsza odległość od stolicy pewnie też robi tu swoje). Pełno tu zieleni i – jak zwykle w Meksyku – niesamowicie pstrokatych kolorów. Prawdziwą atrakcją Guanajuato jest tamtejsze
Muzeum Mumii. Po zachęcającym opisie Marianki miałem na nie wielką ochotę i gdy powiedziałem o nim dzieciom, spotkałem się z wybuchem entuzjazmu. Obrazki z Internetu zaciekawiły oboje i miałem dużą pokusę, żeby tam pojechać. Kasia jednak skutecznie mi pomysł wyperswadowała – Adam, choć zgrywał bohatera, potem mógłby mieć problemy z zaśnięciem. Co ciekawe nie martwiłem się ani chwilę o Martynkę – ona uwielbia makabryczne widoki (nie to, żebyśmy je specjalnie jej dostarczali, ale czasami i tak się z nimi zetknie) i nie robią na niej wielkiego wrażenia. To dziecko w ogóle jest niespodziewanie twarde – niedawno rozcięła sobie głowę upadając w domu na kant i trzeba było zszywać ranę. Lekarka wezwała na pomoc pielęgniarkę i kazała mamie Martynkę mocno trzymać, a ta nawet nie zapiszczała i nie ruszyła się z miejsca. Może rośnie nam przyszła gwiazda MMA? Mama chyba dostałaby zawału…
Pomachawszy z daleka Muzeum Mumii pojechaliśmy dalej, do miasteczka uznawanego przez wielu za numer jeden w Meksyku -
San Miguel de Allende. San Miguel jest, poza Tlacotalpan, najmniejszym unescowym miasteczkiem w Meksyku, stąd wszystko jest tu znacznie bardziej skondensowane. Z tego powodu mieliśmy wrażenie, że w żadnym innym mieście nie widzieliśmy aż tylu turystów.
San Miguel rzeczywiście jest piękne- budynki są wspaniale utrzymane, wszystkie w tym samym stylu, bardzo kolorowe, ale nie krzykliwe. Po raz kolejny chyliłem czoła przed meksykańską estetyką i planowaniem przestrzennym w miastach – bo nie dziwi, że w historycznym centrum kolory i materiały trzymają ten sam standard. Dziwi za to, że tenże standard jest utrzymywany w nowych budynkach, które powstają na przedmieściu, kilka kilometrów dalej. Nie wiem, czy to meksykańskie poczucie porządku czy polityka samorządu, ale bardzo mi się to podoba. Nie wspomnę już, że w miastach nie ma krzykliwych, nieestetycznych reklam, będących zmorą miast polskich.
Będąc w San Miguel trzeba zrobić wypad do okolicznego
Atotonilco, w którym znajduje się monumentalne
Sanktuarium Jezusa Nazareńskiego. Sanktuarium jest prawie w całości pokryte freskami, przez co – mocno na wyrost – zostało ochrzczone „Meksykańską Kaplicą Sykstyńską”. Twórcom do Michała Anioła było wprawdzie daleko, ale i tak warto odbić kilkanaście kilometrów i zwiedzić to sanktuarium.