Na Geoblogu relacji ze Sri Lanki jest całkiem sporo. Bezpośrednią inspiracją dla nas był wyjazd Pamar, choć sięgaliśmy też do wcześniejszych opisów Genek Team i innych. W wielu relacjach pojawia się kwestia wyboru transport publiczny vs. prywatny. Pamiętając, jak tani i dość wygodny jest transport publiczny, nie miałem w zasadzie żadnych wątpliwości, że wybiorę ten drugi. Na Sri Lankę mieliśmy przeznaczone 10 niepełnych dni na rozrzucone po całym kraju atrakcje – rzecz nie do zrobienia pociągami i autobusami. Rozglądałem się za wynajęciem samochodu – na 10 dni samochód kosztował koło 1600 zł, plus oczywiście paliwo i opłaty za autostrady. W dodatku na Sri Lance trzeba robić urzędnicze wygibasy z wydaniem lokalnego odpowiednika międzynarodowego prawa jazdy – co wiązało się albo z kosztami, albo stratą jednego dnia. Napisałem więc do kilku polecanych kierowców – ceny rozpoczynały się od 500 USD za cały pobyt, wliczając w to wszystkie koszty. W takiej sytuacji wynajem samochodu samodzielnie tracił jakiekolwiek uzasadnienie. Pierwszy raz zdecydowaliśmy się więc na samochód z kierowcą – wybór padł na
Malitha Prasanthę (mammothmalith@gmail.com), którego z czystym sumieniem polecam. O naszym świetnym kierowcy będzie jeszcze okazja wspomnieć.
Opcja z kierowcą ma jedną niewątpliwą zaletę – w odróżnieniu od wszystkich poprzednich podróży do tej nie musiałem się praktycznie w ogóle przygotowywać. Dałem Malithowi naszą listę punktów do zobaczenia, poczytałem trochę o kraju i tyle. Żadnego szczegółowego planowania, rezerwowania hoteli, drukowania mapek dojazdu – pełen relaks i prawdziwe wakacje :) Czasami naprawdę fajnie jest spędzić wakacje w takiej formie.
Po przylocie, mimo solidnego zmęczenia Malith zafundował nam jeszcze ponad 3-godzinną jazdę na południe. Pierwszą i drugą noc spędziliśmy w
Unawatunie, znanym lankijskim kurorcie nad samym oceanem. Mnie od samego początku Sri Lanka mocno zaskoczyła – wcześniej czytałem opinie, że to łagodniejsza wersja Indii, a wiedząc, jak ekstremalne są Indie, spodziewałem się tu też trochę azjatyckiej ekstremy. Tymczasem oglądałem kraj tak czysty, że można by go bardziej porównywać z Singapurem niż z Indiami. Po prawdzie to do Singapuru trochę jeszcze Sri Lance brakuje, ale na przykład w porównaniu z taką Malezją czy Tajwanem wypada pod względem czystości korzystniej. Zapachy też zgoła inne, przez nasz cały pobyt śmierdziało może dwa-trzy razy, co w tropikalnym klimacie jest niebywałym osiągnięciem.
Ale Sri Lanka zaskoczyła nas nie tylko pozytywnie. Drugiego dnia z rana udaliśmy się na plażę, która w Unawatunie jest całkiem ładna i w środku pory deszczowej mieliśmy ją praktycznie całą dla siebie. Miało to też swoje minusy – było tu więcej sprzedawców niż turystów. Sprzedawcy nie stoją bezczynnie, tylko nieustannie nagabują oferując a to pamiątki, a to rejs łodzią, a to masaż. Po pewnym czasie było to tak męczące, że nie dało się spokojnie wypoczywać. Mimo wszystko dzieciom, a szczególnie Adasiowi, podobało się bardzo.
Drugim zaskoczeniem były ceny w nadmorskich knajpkach – ja rozumiem, że nad morzem jest drożej, ale 40-50 zł za danie to chyba trochę przesada. Tu znowu porównanie Sri Lanki z Singapurem jest jak najbardziej uprawnione. Porównując południowe wybrzeże Sri Lanki z naszym bałtyckim chyba taniej da się zjeść u nas.
A propos wybrzeża – w Unawatunie, mimo pozasezonowej pustki, było widać wręcz zatrzęsienie hoteli. Podobno sytuacja wyglądała zgoła inaczej jeszcze piętnaście lat temu. Wszystko zmieniło się wraz z nadejściem katastrofalnego tsunami, które 26 grudnia 2004 r. zniszczyło znaczną część wybrzeża Sri Lanki. Brzegi należące kiedyś do lokalnych wiosek rybackich zostały niemal siłą przejęte przez biznes hotelowy, którego kraj stał się poniekąd zakładnikiem (wszak za biznesem stały kraje bogatsze, szczodrze oferujące pomoc w odbudowie kraju ze zniszczeń). Wszystko to opisuje Naomi Klein w słynnej książce „Doktryna szoku” i wydaje się, że jej twierdzenia są w tym przypadku nieźle poparte faktami.
Po południu udaliśmy się do
Galle, kolonialnego miasta założonego przez Portugalczyków i rozbudowanego przez Holendrów w XVII w. Poznawanie historii Sri Lanki zaczęliśmy więc prawie od końca – epoka kolonialna skończyła się tu przecież dopiero w 1948 r.
Całkiem niedawno wróciliśmy z Maroka, oglądając tam stare kolonialne miasta As-Suwajrę czy Al-Dżadidę. Tamte miejsca zupełnie nas nie zachwyciły, kompletnie straciwszy według mnie kolonialny urok. O Galle słyszeliśmy sprzeczne opinie – na przykład geoblogowicz Milanello wypowiadał się o nim sceptycznie – ale nas zachwyciło. Miasto jest w większości świetnie odrestaurowane, a holenderskie fortyfikacje ciągle dobrze zachowane. Dla mnie fakt, że po latach zapuszczenia takie starówki się kompleksowo odnawia jest dużym plusem i wcale nie czuję tu braku autentyczności. A Galle pozostaje dla mnie jednym z najładniejszych kolonialnych miast na świecie. Żeby jeszcze można było trochę taniej się wyżywić i rzadziej odpowiadać na zaczepki sprzedawców... Raz zostaliśmy z dziećmi zaproszeni do obejrzenia lokalnego przedszkola, w którym panie wcisnęły dzieciom jakieś zabawki w cenie przekraczającej granice dobrego smaku. Grzecznie podziękowaliśmy i opuściliśmy lokal, bo dla mnie to już naciąganie poniżej akceptowalnego poziomu...