Wiedząc o mojej pasji odwiedzania miejsc z listy UNESCO nietrudno było przewidzieć kolejny przystanek na trasie pętli po Sri Lance.
Las deszczowy Sinharaja to ostatni kawałek pierwotnego lasu na Sri Lance i, choć nie należy do najczęściej odwiedzanych parków narodowych w tym kraju, trzeba nam było udać się właśnie tam. Obawiałem się tego punktu wycieczki – wszak podróżowaliśmy w czasie pory deszczowej na południu kraju, a pora deszczowa w lesie deszczowym nie wróży nic dobrego. Co więcej, niektórzy kierowcy, do których pisaliśmy przed wyjazdem, marudzili i twierdzili, że drogi mogą być nieprzejezdne. Nasz Malith wprawdzie nie marudził, ale i tak byłem gotowy na przyjazd pod bramę parku i honorowe wycofanie się w razie słabej pogody.
A pogoda podczas prawie trzech godzin podróży z Galle była zmienna, trochę padało na początku, a przez cały niemal czas niebo było solidnie zachmurzone. Po przyjeździe wydawało się, że zaraz się rozpada, ale postanowiliśmy zaryzykować. Obowiązkowego przewodnika wynajęliśmy za 2500 rupii (jakieś 60 pln) + zdzierstwo 1000 rupii za podwiezienie tuk-tukiem jakichś 1,5km do i od bramy parku (samochód nie dawał rady). Sam park kosztował chyba 1300 rupii za całą rodzinę, z czego zdzierca bileterka kazała płacić nawet Martynie. Całość kosztowała więc coś koło 30-35 USD, nie tak źle jak na atrakcje Sri Lanki.
Pytaliśmy przewodnika, czy trasa jest do wykonania z małymi dziećmi i potwierdził, że tak. Mimo wszystko brzdąców Sinharaję za dużo nie odwiedza – między innymi dlatego, że w parku bardzo łatwo złapać pijawkę. Złapanie pijawki to nic strasznego i bolesnego – sprawdziłem to w Malezji – ale nie chciałbym tego ćwiczyć na Martynce, która przy małym obtarciu potrafi długo płakać i każe naklejać plasterki przez parę dni :-) Przed pijawkami chronią zakryte buty, ale takich nie mieliśmy – dobrze, że znalazły się chociaż skarpetki, których też mieliśmy niewiele. Nasz przewodnik był jednak przygotowany – sobie i nam dokładnie posmarował stopy solą, której pijawki bardzo nie lubią. Dzieci uznały to za zabawę, a operacja skończyła się sukcesem – nikt z nas pijawki nie złapał.
Tym razem w pełni zgodzę się z Milanello – pobyt w parku był jednym z naszych najlepszych doświadczeń na Sri Lance. Dla mnie to był już piąty raz w lesie deszczowym, ale o dziwo tym razem, w środku pory deszczowej, trafiłem na najlepszą pogodę. Nie tylko nie padało, ale przez większość czasu wiał orzeźwiający wietrzyk – warunki do trekkingu niemal idealne. Nasz przewodnik też okazał się świetny – pokazywał co się da, przez co po raz pierwszy w naturze widziałem skorpiona. Widzieliśmy też pająki, małpy, warana i węża drzewnego – niewykluczone, że tego samego, którego na zdjęciu uwiecznił Milanello. Same widoki też bardzo przyjemne, a dzieci zmęczone, ale bardzo zadowolone. Szczerze polecam!