Zanim przejdę do relacji z Somalilandu, warto dodać kilka słów wstępu.
Somaliland, choć na mapach politycznych pokazywany jest jako część Somalii, w rzeczywistości nie ma z nią prawie nic wspólnego. Kraj, mimo że kulturowo podobny do Somalii właściwej, przez wiele lat był odrębny (jako jedyny w Rogu Afryki skolonizowany przez Brytyjczyków i nazywany Somali Brytyjskim) i w najnowszej historii tylko w latach 1960-1991 stanowił jedność z Somalią. Po wybuchu wojny domowej Somaliland szybko ogłosił secesję i od tego czasu pozostaje de facto niezależnym państwem. Somaliland miał bardzo ciężki start – Hargejsa, jeszcze za czasów dyktatora Siada Barre była doszczętnie zbombardowana i w momencie ogłaszania niezależności była prawie że miastem duchów. Mimo to, w skrajnie nieprzyjaznych warunkach Somalilandczykom udało się nie tylko obronić (a nawet powiększyć) swoje granice, ale przede wszystkim stworzyć stabilny politycznie organizm. W państwie, które jest do tej pory bardzo silnie klanowe, od wielu lat organizowane są wolne wybory, przeprowadzane w zasadzie bez większych niepokojów. Indeks praw i wolności obywatelskich jest tu wyższy niż w Etiopii czy Dżibuti, nie wspominając nawet o upadłej Somalii czy Erytrei. Od wielu lat kraj opiera się też napływowi terrorystów, dzięki czemu wewnątrz Somalilandu nie ma zamachów i jest zasadniczo spokojnie.
Somaliland jest obecnie nieuznawany przez żadne państwo na świecie. Stosunki z "matką" czyli z Somalią przez ostatnie lata były mocno chłodne, choć ostatnio uległy ociepleniu. O żadnym zjednoczeniu nie może być jednak mowy, tym bardziej, że rząd somalijski, choć coraz silniejszy, jeszcze nie jest w stanie w pełni kontrolować własnego terytorium.
Jako ciekawostkę dodam, że rząd Somalilandu zawarł umowę o wzajemnym uznaniu i poparciu z "odwiedzonym" przeze mnie niedawno
Liberlandem.
___
Po krótkim i spokojnym locie (w lokalnym kolorycie, jedna z pasażerek wiozła kankę z mlekiem) wylądowaliśmy w
Hargejsie. Może trochę na wyrost, ale od razu mi się spodobało – było zdecydowanie bardziej zielono i o dobrych kilka stopni chłodniej, niż w Dżibuti. Po przejściu kontroli paszportowej wszyscy musieli podejść do specjalnego okienka celem uiszczenia „opłaty wlotowej”. Okazało się, że ta opłata to 60 USD, czyli tyle, ile wiza! Na szczęście po pokazaniu dowodu płatności za wizę puścili mnie bez żadnych dodatkowych opłat.
Moje drugie wrażenie było nieco gorsze – dopadła mnie taksówkowa mafia i za krótki, bo 6-kilometrowy kurs z lotniska do miasta musiałem zapłacić 20 dolarów. Postanowiłem się zemścić i już do końca mojego pobytu w mieście nie używałem taksówek, wszędzie chodząc na piechotę. Na lotnisko przed powrotem też doszedłem piechotą – nie ma z tym problemu i pomimo kilku checkpointów nikt pieszych nie zaczepia.
Drogi przejazd taksówką był jedynym przypadkiem naciągania podczas mojego pobytu. Najwidoczniej miejscowi mają kontakt z ludźmi z Zachodu głównie na lotnisku i nie mieli jak wyrobić sobie złych nawyków. Potwierdzałoby to moje doświadczenie – podczas czterech dni spędzonych w Somalilandzie nie widziałem ani jednego białego! Nie oznacza to, że białych nie ma w ogóle, ale ci, którzy są, pracują głównie w organizacjach międzynarodowych i nie opuszczają zamkniętych ośrodków.
Brak turystów sprawia, że każdy biały jest traktowany sam jest traktowany jak atrakcja. Nie policzę, ile razy zostałem zaczepiony z pytaniami jak się mam, jak się nazywam, czy podoba mi się Somaliland, czasem też o rodzinę i z rzadka o wyznanie. Wszystko odbywało się w bardzo przyjaznej atmosferze, Somalilandczycy są szczerze zachwyceni tym, że turyści ich odwiedzają i że im się podoba (a mnie naprawdę się podobało). Raz tylko spotkałem mułłę, który po pięciominutowym wykładzie chciał przekonwertować mnie na islam, ale i to było w tonie przyjaznym. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo fizyczne, nie odczułem absolutnie najmniejszych objawów jakiegokolwiek zagrożenia, a miasto przemierzałem na piechotę o zupełnie różnych porach.
20 dolarów za taksówkę tak zapadło mi w pamięć, bo poza tym Somaliland jest śmiesznie wręcz tani. Nie sądziłem, że kiedykolwiek znajdę kraj tańszy od Indii czy Kambodży, ale w Somalilandzie tak właśnie było. Hotel można bez problemu znaleźć za 10-12 USD, śniadanie za 2-3 USD (i to w wersji bogatej z mięsem). Rekordowo za hamburgera i kufelek zimnego soku z ananasa zapłaciłem 70 centów, a za zbożowy placek (podstawowe śniadanie tutaj) i kubek kawy tylko pół dolara.
Jeśli o waluty chodzi, dla mniejszych transakcji w Somalilandzie obowiązuje
szyling somalilandzki. Kurs w czasie mojej podróży wynosił nieco ponad 10 tys. szylingów za dolara, ale nie warto przywiązywać się do tej wartości, bo z powodu sporej inflacji już za parę miesięcy przelicznik może być inny. Najwyższym nominałem jest 5000 szylingów, co tłumaczy, dlaczego szylingi nie są używane w większych transakcjach. Dolary amerykańskie są akceptowane wszędzie, resztę również wydaje się w dolarach, a jedynie końcówki (poniżej 2-3 USD) zazwyczaj w szylingach. Pieniądze wymienia się u ulicznych cinkciarzy, trzymających tysiące banknotów za drucianymi siatkami wprost na ulicy. Cinkciarze mają rządową licencję i oszustwa raczej się nie zdarzają, ale ostrzegam – nie ma sensu wymieniać niczego oprócz dolarów. Chciałem wymienić euro i, mimo że światowy kurs do dolara wynosił wtedy 1,2, na miejscu nie chcieli zapłacić więcej niż 1,05. Na wymianie drobnych franków dżibutyjskich straciłem jakieś 60% wartości.
W Somalilandzie funkcjonuje oryginalny sposób płatności telefonem. Rzeczywiście prawie każdy sprzedawca (włącznie z handlarzami na bazarze) ma swój unikalny numer, na który można dokonać szybkiego przelewu w uzgodnionej kwocie. To ciekawostka, ale jeśli ktoś liczy na inne przejawy zaawansowanych technologii, srodze się zawiedzie. Nigdzie nie można tu zapłacić kartą, a bankomaty w centrum miasta są dwa (przynajmniej tyle pokazuje mapa google) i tylko w jednym udało mi się wyciągnąć dolary używając polskiej karty.
Na początek wrzucam tylko kilka zdjęć, w kolejnych częściach pojawi się ich więcej, wraz z szerszym opisem miasta i jego atrakcji.