Z Labuanu przez Kuala Lumpur udałem się do Indonezji, zaczynając od prowincji, która raczej rzadko widnieje na trasie podróży do tego kraju. Poleciałem do
Banda Aceh, stolicy prowincji
Aceh, zajmującej północną część Sumatry. Aceh w zasadzie od początku istnienia państwa indonezyjskiego było prowincją odrębną, której stosunki z rządem centralnym były, delikatnie mówiąc, chłodne (choć, jak się chlubią, sfinansowali pierwszy indonezyjski samolot, który wspomógł młody kraj w walce o niepodległość i stanowił pierwszy krok pod budowę linii znanych obecnie jako Garuda Indonesia).
Przez ponad ćwierć wieku Aceh walczył z rządem Indonezji, domagając się pełnej niepodległości, a region był dostępny dla turystów wyłącznie po uzyskaniu specjalnego zezwolenia. Nic nie wskazywało na poprawę sytuacji, dopóki w proces pokojowy nie wtrąciła się sama natura. Jak część czytelników zapewne pamięta, w 2004 r.
katastrofalne tsunami doszczętnie zniszczyło stolicę i prawie całe wybrzeże morskie Acehu. Katastrofa była tak wielka, że zwaśnione strony zawiesiły broń, umożliwiając organizacjom humanitarnym pracę. Wkrótce potem podpisano porozumienie pokojowe, po którym do regionu wrócił spokój, z którego, jak się wydaje, wszyscy są zadowoleni. Aceh nadal cieszy się szeroką autonomią, a podobno znacznie większa niż kiedyś część dochodów generowanych w prowincji pozostaje w regionie. Cieszą się też turyści – odwiedzenie Acehu nie wymaga już uzyskiwania specjalnych zezwoleń.
Prowincja nadal się bardzo różni – jako jedyna część Indonezji oraz w zasadzie jedyne miejsce w regionie ustanowiła szariat jako prawo obowiązujące również niemuzułmanów (tak szerokiego zastosowania szariatu nie ma nawet w Brunei). Za „zbrodnie” typu stosunki homoseksualne czy nawet przebywanie ze sobą przed ślubem grozi publiczne batożenie i to barbarzyńskie prawo jest czasem egzekwowane, o czym ochoczo donoszą światowe media. Mimo wszystko nie jest to islam w stylu Zatoki Perskiej – kobiety zakrywają głównie włosy, bardzo rzadko twarz, a jeśli chodzi o pary, to widziałem kilka razy młodych ludzi ewidentnie w fazie zakochania, spędzających czas tylko ze sobą. Oczywiście mogli być już małżeństwem, ale nie wydaje mi się, żeby ta zasada była tak rygorystycznie przestrzegana, przynajmniej nie w stolicy prowincji.
Chciałem w Banda Aceh odwiedzić Muzeum Tsunami, ale z powodu dwugodzinnego opóźnienia samolotu było zbyt późno. Ślady tsunami są jednak widoczne - na drodze z lotniska do miasta mija się masowy grób, w którym (według relacji mojego kierowcy i gospodarza) pogrzebano kilkadziesiąt tysięcy ofiar żywiołu. Osobliwością Banda Aceh jest też ogromny statek, który morze wyrzuciło kilka kilometrów w głąb lądu i który obecnie został zamieniony na muzeum.
Z rozmowy z gospodarzem wiedziałem, że w 2004 r. miał roczną córkę. Zapytałem, w jaki sposób udało im się uratować z tsunami – odpowiedział, że gdy zobaczył, że rano morze cofnęło się na kilka kilometrów, zabrał szybko żonę i córkę i motorkiem uciekli w wyżej położone rejony pod miastem. Być może było zbyt wcześnie na taką masową ewakuację (trzęsienie ziemi nastąpiło o 8 rano, fala uderzyła około godzinę później), nie było też świadomości możliwości zaistnienia takiej katastrofy – ostatnie tsunami o zbliżonej skali uderzyło tam jeszcze w XIX wieku.
Obecnie, po 13 latach, trudno sobie wyobrazić skalę zniszczeń w Banda Aceh. Miasto jest odbudowane i choć nie grzeszy urodą i porządkiem, nie odróżnia się specjalnie od dwóch innych miast w Indonezji, które miałem okazję zobaczyć. Na pewno najjaśniejszym jego punktem jest Wielki Meczet Baiturrahman z XIX wieku, który z tsunami wyszedł bez większych zniszczeń. Meczet jest centralnym punktem miasta i miejscem spotkań, a rozległy plac przed nim był pełen ludzi.