Odpowiedź na pytanie zawarte w tytule nie jest oczywista dla wszystkich odwiedzających to miejsce. Bo o ile nurkowie mogą do znudzenia schodzić pod wodę, eksplorując rafy czy buszując wśród zatopionych japońskich statków (podobno widać nawet skrzynki z amunicją), to już amatorzy nurkowania z maską i fajką mogą czuć się zawiedzeni – snorkeling na Wyspach Skalistych kosztuje fortunę, a na wstęp na plaże trzeba zapłacić (na Palau nie ma naturalnych plaż i wszystkie należą do hoteli). Za słoną opłatą (225 USD od osoby + zezwolenie rządowe) można się wybrać na słynną wyspę
Peleliu, na której Japończycy i Amerykanie stoczyli krwawą bitwę podczas II wojny światowej. Peleliu jest prawdziwą gratką dla miłośników historii, bo uszkodzone podczas bitwy czołgi czy haubice stoją tam po dziś dzień (nurkowie mogą w dodatku podziwiać uszkodzone statki i samoloty). Choć pierwotnie planowałem wizytę na Peleliu, po doświadczeniach z Wysp Skalistych odpuściliśmy temat – to co najmniej trzygodzinna podróż małym stateczkiem z Kororu.
Na Palau praktycznie cała aktywność jest skupiona wokół miasteczka Koror i w zasadzie tylko tam można skorzystać z podstawowej oferty kulturalnej. W mieście działa delfinarium (nie byliśmy) oraz małe muzeum morskie. W tym ostatnim (wstęp 10 USD za dorosłego) można zobaczyć m.in. meduzy z Jellyfish Lake oraz niezwykłego stwora, występującego tylko na Palau
nautilus belauensis, głowonoga należącego do ładnie po polsku nazwanej podgromady łodzikowców. Martyna miała frajdę z oglądania rybek, a Adam z możliwości wzięcia w ręce wielu żyjących na rafie stworzeń, jak gąbki czy rozgwiazdy. Jest też muzeum historyczne (też 10 USD), w którym można dowiedzieć się co nieco o tym jak wyglądało nieskolonizowane Palau i co zmienili przybysze z tzw. cywilizowanego świata. Historia kolonizacji Palau i jego obecny stosunek do dawnych panów są na tyle ciekawe, że zasługują na specjalny wpis.
Choć jakieś 70% powierzchni całego państwa zajmuje wyspa Babeldaob (nazywana lokalnie po prostu „Big Island”), niewiele jest tam atrakcji turystycznych. Można wybrać się na treking do wodospadu Ngardmau (tam z uwagi na osłabionego Adasia nas nie było) lub zwiedzić tajemnicze
kamienne monolity (wstęp 5 USD) położone w najbardziej wysuniętym na północ punkcie wyspy. Pochodzenie i przeznaczenie monolitów nie jest jasne, prawdopodobnie powstały jeszcze przed przybyciem Hiszpanów w XVI w. i służyły jako obiekty kultu. Część z nich ma wyraźne rysy ludzkie i przypomina nieco posągi z Wyspy Wielkanocnej. Kawałek dalej, w ostatniej wiosce znajduje się jeszcze
kamienna trumna zwana jakoś tak z arabska – Tet el Bad. Pozostała część wyspy jest porośnięta nieprzebytą tropikalną dżunglą, a brzegi oceanu lasami namorzynu (gdzie czają się podobno słonowodne krokodyle różańcowe, ale zobaczyć takiego nie sposób). O innych zwierzętach będzie w osobnym wpisie.