Przez Goa, które opiszę nieco później, nocnym autobusem pojechałem do słynnego Hampi. Przy okazji przekonałem się naocznie, dlaczego takie autobusy to nie najlepszy środek transportu w Indiach. Miejsca są podwójne, a prycza ma max 50 cm szerokości. Dla przytulonych do siebie par to może wystarcza, ale jak dosiadł się do mnie rosły Angol, było nam bardzo za ciasno.
Hampi to wielkie ruiny (podobno drugie największe na świecie, zaraz po gwatemalskim Tikal), pozostałość po państwie Widźajanagar, które istniało tam do XVI w., zniszczone ostatecznie przez muzułmanów z północy. Pozostałych budynków jest bardzo dużo i, choć część z nich jest w bardzo złym stanie i wymaga renowacji, zostały wpisane na listę UNESCO. Rzeczywiście, można tam odnaleźć prawdziwe perełki, jak cały kompleks służący samym władcom (
Stajnie dla słoni, łaźnia królowej, Lotus Mahal oraz rozliczne światynie, z których najbardziej znaną jest
Vittala (ze słynnym kamiennym rydwanem, symbolem Hampi). oraz położona tuż przy wiosce Virupaksza. Mnie szczególnie spodobała się
Sasivekalu Ganeśa z dużych rozmiarów posągiem tego sympatycznego boga z trąbą słonia. Nieopodal świątyni przy rzece można było sobie popatrzeć na prawdziwego słonia, który na rozkaz oblewał wodą stojących na brzegu ludzi. Ale ciekawych budynków jest tam znacznie więcej i trzeba im poświęcić co najmniej cały pełny dzień.
Hampi położone jest na wzgórzach i niezmiernie popularne jest wspinanie się na jedno z nich tuż przed zachodem słońca.
Takie przejażdżki pod szczyt są intensywnie reklamowane przez miejscowych tuk-tukowców i widok faktycznie jest niezły, choć mnie magia zachodów słońca raczej nie przewierca. Zostałem też namówiony na przejażdżkę „łódką” (wyglądającą raczej na kawałek łupinki od orzecha, tylko nieco większej). Samo doświadczenie było niezłe, choć chyba jednak nie warte swojej ceny (1500 rupii), no i trzeba się tam wgramolić w starych spodniach, bo plamy ze smoły nie jest tak prosto usunąć.
Dlaczego więc nie polubiłem Hampi? Ruiny są niezmiernie popularne wśród turystów zagranicznych i zostało to niemiłosiernie wykorzystane przez miejscowych. Trudno jest wysiąść z autobusu, przeszkadza w tym tłum rikszarzy chcących zaoferować swoje usługi w zwiedzaniu kompleksu. Większość turystów mieszka w małej wiosce u podnóża świątyni Virupakszy i tam dopiero machina turystyczna osiąga pełne obroty. Turystów jest tam chyba więcej niż miejscowych, a pokoi gościnnych więcej niż zajmowanych przez stałych mieszkańców. Mnóstwo restauracyjek serwuje, oprócz indyjskich dań, również zachodnią kuchnię. W ogóle wszystko jest tam podstawione turyście pod nos, całe tylko szczęście że nie serwują alkoholu. Wiem, że taki widok to standard w niektórych krajach Azji Południowo-Wschodniej, ale Indie są na tyle duże, że miejsc opanowanych przez turystów jest jednak mało. Jakże tęskniłem do Tirupati, gdzie nie widząc innych białych czułem się w prawdziwych Indiach.