Jest w Indiach miejsce, które, choć w przewodnikach turystycznych na ogół pomijane lub kwitowane krótką wzmianką, dla Hindusów ma szczególne znaczenie. Mowa o
świątyni Tirumala Wenkateśwara, położonej niedaleko Tirupati w stanie Andhra Pradeś, sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od Ćennaju. Jeśli wierzyć Wikipedii, jest to najczęściej odwiedzana świątynia na świecie, zdecydowanie bijąca takie miejsca jak Mekka, Bazylika św. Piotra czy Złota Świątynia w Amritsar. Niewielka w sumie świątynia codziennie gości od 50 do 100 tys. pielgrzymów, co w roku daje od 30 do 40 milionów (!). Dla porównania, najpopularniejszy turystycznie kraj świata, czyli Francję, odwiedza w całym roku nieco ponad 80 milionów turystów.
Tirumala Wenkateśwara dzierży też kilka innych rekordów, m.in. uważana jest za najbogatszą świątynię na świecie. Podobno niemal każdy indyjski producent filmowy składa tu ofiary pieniężne w intencji powodzenia jego filmu oraz w podzięce za sukces już odniesiony. Choć nie jest to najważniejsza hinduistyczna świątynia w Indiach, zwykli wyznawcy tej religii pragną ją odwiedzić co najmniej raz w życiu. Jak wskazuje nazwa, świątynia jest poświęcona
Wenkateśwarze, będącemu jedną z inkarnacji naczelnego hinduskiego bóstwa,
Wisznu. Wisznu, w odróżnieniu od wieloznacznego, niedającego się jednoznacznie zinterpretować Śiwy, jest bóstwem przede wszystkim pozytywnym, opiekunem porządku świata i jego mieszkańców. Wenkateśvara w Tirupati jest znany przede wszystkim jako bóstwo, do którego modlitwy są wyjątkowo skuteczne, co chyba tłumaczy niezwykłą popularność tego miejsca.
Wiedząc o tych wszystkich osobliwościach nie mogłem odpuścić sobie odwiedzenia Tirupati, zwłaszcza, że od Ćennaju dzieli je około 3 godzin pociągiem. Pociągi są tak ustawione, że przy umiarkowanej ilości pielgrzymów spokojnie można odwiedzić to miejsce w ciągu jednego dnia. Sama świątynia jest położona na wzgórzu kilkanaście kilometrów od stacji kolejowej, do której dojeżdża cała masa dzielonych tuk tuków, autobusów czy taksówek. Za około godzinną jazdę dzielonym tuk tukiem przerobionym na półciężarówkę zapłaciłem 60 rupii (mniej niż 4 zł), a za powrotny autobus zaledwie 45 rupii. W tuk tuku siedziałem z małżeństwem z dwójką małych dzieci, które na mój widok wpadły w panikę*. Nie był to zwykły strach, ale prawdziwy popłoch, połączony ze spazmatycznym krzykiem i płaczem. Na szczęście w trakcie drogi udało się je uspokoić na tyle, że nawet zrobiły sobie ze mną zdjęcie. Po drodze mijaliśmy sporych rozmiarów posąg Hanumana, boga-małpy. Prawdziwych małp zresztą też było niemało.
Okolice świątyni przypominają jeden wielki odpust z tysiącami straganów oferujących masę niepotrzebnych rzeczy. Można tam między innymi zanocować za darmo w domu pielgrzyma lub złożyć ofiarę Wenkateśwarze goląc za darmo swoją głowę na łyso. Hindusi ochoczo korzystali z tej możliwości, goląc głowy nawet maleńkim dzieciom. Samo wejście do świątyni jest dość niepozorne i nijakie, za to dostać się do niej nie jest łatwo. Oprócz trywialnego zdjęcia butów trzeba przejść przez co najmniej dwie bramki, wypełnić formularz z adresem i numerem telefonu, oddać do depozytu telefony komórkowe i aparat (niestety, nie będzie zdjęć ze środka) i założyć chustę służącą za okrycie nóg (długie spodnie nie wystarczają, na szczęście można było ją dokupić za przyzwoite 100 rupii). Niehinduiści muszą dodatkowo wykupić bilet za 300 rupii oraz napisać oświadczenie, że pomimo wyznawania innej religii zachowują wiarę i szacunek do boga Wenkateśwary i jego kultu.
Po wykupieniu biletu można ustawić się w kolejce i przez kolejne godziny w wielkim ścisku dreptać i śpiewać religijne pieśni. W zależności od ruchu, trwa to od dwóch do nawet siedmiu-ośmiu godzin. Ja, zanim stanąłem przed obliczem Wenkateśwary (a raczej przez ćwierć sekundy rzuciłem nań okiem, popychany razem z innymi pielgrzymami przez obsługę świątyni), czekałem około dwie i pół godziny. Na koniec każdego odwiedzającego obsługa raczy darmowym posiłkiem.
Sama świątynia nie wygląda szczególnie imponująco – gopury (wieże) są z pobielonego kamienia, za to centralna część jest wykonana ze złota (tu dopiero widać, na co idą liczne datki). Mimo wszystko przebywanie wśród dziesiątek tysięcy modlących się Hindusów, oglądanie obrzędów i słuchanie pieśni śpiewanych w religijnej ekstazie robi niesamowite wrażenie i pozwala choć odrobinę zbliżyć się do zrozumienia tej tak odmiennej dla nas religii. Mimo, że w tej wielkiej masie ludzi byłem jedynym białym, byłem bardzo z tego dnia zadowolony. Później, gdy opowiadałem innym Hindusom, co już zwiedziłem, po wymienieniu Tirupati widziałem u nich wyraźne gesty uznania. Większość zresztą była tam co najmniej raz w życiu.
*To raczej nie mój podejrzany wygląd był przyczyną, wszak był to dopiero trzeci, a nie nasty dzień pobytu w Indiach, w którym taka podejrzliwość wobec mnie mogłaby być bardziej uzasadniona :-)