Miałem kilka koncepcji na wyskoczenie na chwilę z Omanu. Przez długi czas najbardziej prawdopodobny był Bahrajn, do którego było fajne i bardzo tanie połączenie. Jednak odstraszyła nas cena wizy (około 200 zł na osobę) i bzdurne formalności związane z jej uzyskaniem (trzeba skorzystać z biura podróży lub zatrzymać się na co najmniej dwie doby w jednym z pięciogwiazdkowych bahrajńskich hoteli). To ja dziękuję, poczekam na wspólną wizę dla krajów GCC, mam nadzieję bezpłatną albo symbolicznie płatną dla obywateli Unii Europejskiej. Wybór ostatecznie padł na Kuwejt, który wprawdzie wymaga od Polaków wizy, ale znacznie tańszej (około 40 zł) i dostępnej na lotnisku. Ten przyjazny reżim wizowy powstał w dużej mierze z wdzięczności za udział Polaków w wojnie w Zatoce Perskiej (notabene, przez wszystkich na Półwyspie nazywanej Zatoką Arabską).
Na kuwejckie lotnisko dotarliśmy mocno zmęczeni o 2 w nocy, po locie bahrajńskimi liniami Gulf Air z krótką przesiadką w Bahrajnie. Okazało się, że prawdziwa męczarnia dopiero się dla nas zaczęła, bo choć wiza jest dostępna na lotnisku, to dostanie się do Kuwejtu wymaga nie lada determinacji. No to po kolei:
1. Najpierw postałem w kolejce po formularz wizowy i zrobienie skanu paszportów.
2. Następnie udałem się do kantoru, aby wymienić walutę na kuwejckie dinary.
3. Z wymienioną walutą podszedłem do automatów, które wydają znaczki wizowe (opłaty należy dokonać wyłącznie w znaczkach). Okazało się, że żaden z trzech automatów nie przyjmował banknotów dziesięciodinarowych, choć teoretycznie powinien. Dlatego też
4. Podrałowałem jeszcze raz do kantoru i rozmieniłem dziesiątki na drobniejsze nominały, po czym
5. Jeszcze raz podszedłem do automatów w celu zakupu znaczków. Z kupionymi znaczkami
6. Ustawiłem się do właściwej kolejki do składania aplikacji wizowych. Po ich złożeniu zostało już tylko
7. Złożenie odcisków palców przy kolejnym okienku (Adaś nie musiał) i uzbrojeni w wizy udaliśmy się do
8. Kolejki do odprawy paszportowej. O ile poprzednie kolejki w środku nocy były bardzo krótkie (najwyżej kilka osób), to ta do odprawy była gigantyczna, na oko na jakieś 20 - 30 minut. Na szczęście dobra dusza z tamtejszej straży granicznej zauważyła mnie i papier w moim ręku (wyróżnialiśmy się nie tylko Adasiem, ale i kolorem skóry wśród tłumu Pakistańczyków czy Hindusów) i podpowiedziała, że otrzymawszy wizę nie musimy już stać w tej kolejce. Dziarsko ruszyliśmy więc do
9. Kolejki po odbiór bagażu. Tak, tak, po odprawie paszportowej trzeba postać jeszcze raz w kolejce do strefy odbioru bagażu. Na szczęście szła bardzo szybko, ale gdy już ją przeszliśmy okazało się, że po dwóch godzinach bagażu oczywiście nie ma już na pasie. Pozostało już tylko
10. Zlokalizować punkt informacyjny i znaleźć baggage claim, gdzie leżały nasze torby i wózek. Gdy myśleliśmy, że to już wszystko, po drodze do wyjścia napotkaliśmy jeszcze
11. Kolejkę do skanu bagażu odebranego. Tak, to nie pomyłka, po raz pierwszy widziałem takie dziwactwo, Kuwejtczycy widocznie nie wierzą kolegom skanującym bagaż przy wylocie i przeprowadzają procedurę jeszcze raz.
Wszystko byłoby zrozumiałe, gdyby nie fakt, że całe te procedury bezpieczeństwa to pic na wodę, czego nie ukrywają sami Kuwejtczycy. Do obowiązków podchodzą niedbale, nie bawią się w takie ceregiele jak skanowanie wózka Adasia, co byłoby koniecznością na wszystkich innych lotniskach, na których byliśmy. W ogóle biali na lotniskach w Kuwejcie i Bahrajnie są traktowani dużo grzeczniej i nie są sprawdzani tak dokładnie, jak Azjaci.
Gdy wyszliśmy do ogólnodostępnej części lotniska, była już czwarta rano. Uznaliśmy, że to zbyt późno, by szukać hotelu i postanowiliśmy poczekać do świtu. Zdziwiliśmy się bardzo, gdy o 7 rano podszedł do nas pan z zapytaniem, czy nie rezerwowaliśmy tego a tego hotelu. Mieliśmy rezerwację na kolejną noc, a oni nie znając nawet godziny przylotu wysłali po nas bezpłatną taksówkę z samego rana! To był dopiero początek ciągu przyjemnych zdarzeń, które były naszym udziałem w tym fascynującym kraju. Ale o tym w kolejnej części relacji.