Odmienność miasta Kuwejt od choćby Maskatu jest widoczna gołym okiem. W całym Omanie, za – parafrazując Sienkiewicza - najjaśniejszym i mądrym rozkazaniem sułtanowym, próżno szukać wieżowców, w Kuwejcie jest ich za to całkiem sporo. Z drugiej strony, większość tych drapaczy chmur ma już swoje lata i nie widać tu tego przepychu, który aż razi w oczy w Dubaju czy Katarze.
Kuwejt jest zresztą jak na Półwysep Arabski krajem dość specyficznym. Jest tu jedynym państwem z dość długą tradycją demokratyczną (jest jeszcze wprawdzie Jemen, ale jego demokracja jest, jakby to powiedzieć, mocno kulawa i raczej fasadowa) i, choć ściśle muzułmański, utrzymuje długotrwałe kontakty ze Stolicą Apostolską. Kuwejtczycy są przyzwyczajeni do bogactwa znacznie dłużej niż pozostałe państwa regionu, przez co są też społeczeństwem bardziej otwartym i kosmopolitycznym. Z drugiej strony, wartości muzułmańskie są tu przestrzegane ściśle, co przejawia się choćby w absolutnej prohibicji (pod groźbą kary nie można tu wwieźć nawet butelki). Z ciekawostek, Kuwejt posiada też najsilniejszą walutę świata – za kuwejckiego dinara trzeba zapłacić prawie 11 polskich złotych.
Kuwejt cierpi też na typowe przypadłości krajów, którym bogactwo spadło z nieba lub, co na jedno wychodzi, wytrysnęło z ziemi. Rodowitych Kuwejtczyków jest tu jedynie jedna trzecia, a ponad 90% (sic!) z nich jest zatrudniona w sektorze rządowym, głównie na posadach niewymagających od nich żadnego wysiłku. Pozostałe dwie trzecie to oczywiście głównie przybysze z biedniejszych krajów, przy czym, w odróżnieniu od Omanu, w którym można spotkać przede wszystkim Pakistańczyków i Hindusów, tu mozaika jest znacznie większa – należy dołożyć przede wszystkim Tajów, Malezyjczyków, Filipińczyków, obywateli Bangladeszu oraz muzułmańskich krajów Północnej Afryki. Przybysze ci wykonują oczywiście najmniej prestiżowe i najniżej opłacane zajęcia. Wdałem się w rozmowę z bangladeskim boyem hotelowym, który zwierzył mi się, że za pracę 16 (!) godzin dziennie bez żadnych dni wolnych dostaje zaledwie 80 dinarów miesięcznie (inna sprawa, że jakieś drugie tyle zarabia na napiwkach i ma zapewnione zakwaterowanie i wyżywienie). Z ogłoszeń na ulicy wywnioskowałem, że oferty pracy oscylują wokół 150 dinarów, a miejsce w dzielonym pokoju to wydatek rzędu 30 dinarów. Słowem, ziemia obiecana to nie jest, ale ekspaci i tak mają lepiej niż w swoich krajach rodzinnych.
Pamiętacie głośną ostatnio historię dwudziestokilkuletniego kuwejckiego dyplomaty, który na przejściu dla pieszych w Warszawie potrącił śmiertelnie starszą osobę? Abstrahując od tego, kto był w tym przypadku winny, okazało się, że dyplomaci kuwejccy, obok rosyjskich i ukraińskich, są najczęściej łapani przez polskie fotoradary. Po tym, co przeszliśmy w Kuwejcie, wcale mnie to nie dziwi. Kuwejt to zdecydowanie nie jest miejsce dla pieszych, a (znów w odróżnieniu do Omanu) poziom bezpieczeństwa na tamtejszych drogach jest po prostu tragiczny. Kierowcy jeżdżą tam jak szaleni (stąd jeden z najwyższych w świecie wskaźników wypadków drogowych), przejść dla pieszych przy bardzo szerokich ulicach jest bardzo mało, a jeśli już są, kończą się wysokimi jak diabli krawężnikami (za to rozwiązanie należą się im od Adasia w wózku specjalne podziękowania). Co więcej, nawet gdy przejście dla pieszych znajduje się obok skrzyżowania ze światłami, często się zdarza, że dla pieszych tych świateł nie ma w ogóle! Poruszaliśmy się po ulicach z duszą na ramieniu, a pomimo naszej daleko posuniętej ostrożności raz nieuważny Arab zatrzymał się na przejściu z piskiem opon o metr od nas.
Nie chcę mimo wszystko stwierdzić, że Kuwejt to miasto dla turystów nieprzyjazne. No bo gdzie indziej w świecie wstęp do niemalże wszystkich muzeów jest bezpłatny? A same muzea też są bardzo ciekawe. Zaczęliśmy naszą wędrówkę od niewymienionego w przewodnikach
Amricani Cultular Centre (pisownia oryginalna) z tak wspaniałymi eksponatami, jak egzemplarz Koranu z VIII wieku i rozliczne inne artefakty, których nie powstydziłoby się British Museum. Dalsze w kolejności było świetne muzeum tkactwa
Beit al-Badr oraz kompleks zawierającego m.in. planetarium
Kuwejckiego Muzeum Narodowego, w którym jednakże ciekawa była tylko część Heritage z figurami woskowymi przedstawicieli różnych gałęzi dawnego handlu i rzemiosła. W muzeum
Dicksona, stworzonym przez brytyjskiego dyplomatę, można się dowiedzieć co nieco o historii powstania państwa Kuwejt. Nieopodal znajdują się średnie
Muzeum Morskie i znacznie ciekawsze
Muzeum Sztuki Współczesnej. Dopełnieniem kuwejckich muzeów jest słynne
Memorial Museum, za pomocą obrazów, makiet, dźwięku i światła sugestywnie przedstawiające horror okupacji irackiej. Oprócz muzeów niewątpliwie warto zajrzeć do wspaniałego
Wielkiego Meczetu z przepiękną kopułą i kunsztownie zdobionymi ścianami, na rozległy i ciekawy
Suk czy wjechać na szczyt
Liberation Tower (ta ostatnia jest otwarta tylko w godzinach rannych, o czym boleśnie się przekonaliśmy przychodząc po południu w dniu wylotu...). Ale najciekawsi w Kuwejcie są oczywiście ludzie, o czym opowiem szerzej w kolejnej części relacji.