Lot KLM-em z przesiadką i dodatkowym międzylądowaniem minął, jak zwykle, bardzo przyjemnie, a Adaś dostał nawet specjalną pochwałę od stewardess. Przestaliśmy się w ogóle obawiać o jego zachowanie w samolocie – doświadczenie robi swoje, wszak Adaś ma już na koncie 20 przelotów!
Wiza jednokrotna dla obywateli polskich jest wydawana na lotnisku i kosztuje 5 riali (40 zł) do 10 dni oraz 20 riali (ok. 160 zł) na ponad 10 dni. Między innymi to sprawiło, że podzieliliśmy wyjazd na dwie części, w środku umieszczając Kuwejt. Najpierw kolejka po wizę (można zapłacić kartą lub wymienić pieniądze jeszcze przed kontrolą paszportową), potem druga do samej kontroli. Uwaga – urzędnik oglądał dość dokładnie mój paszport, zapewne w poszukiwaniu pieczątki izraelskiej, której na szczęście nie miałem.
Samo lotnisko w Maskacie jest dość małe i wymaga znacznego poszerzenia - zresztą, nowy terminal jest właśnie budowany. Prawdziwe kuriozum to obecny parking dla wypożyczalni samochodów – jest wspólny dla wszystkich, w sumie na jakieś kilkadziesiąt miejsc, co zdecydowanie nie odpowiada zapotrzebowaniu. W rezultacie musieliśmy późno wieczorem czekać dobre pół godziny zanim obsłudze uda się zorganizować wyjazd naszego samochodu spomiędzy pozostałych aut!
Wypożyczenie samochodu to jedyna sensowna opcja na Oman, przy czym do rozstrzygnięcia pozostaje, czy brać zwykłą osobówkę czy auto z napędem 4x4. Cena to ok. 100zł za dobę w przypadku osobówki i 200 zł za podstawowe 4x4 (to za np. Toyotę Rav4, prawdziwe terenówki jak Nissan Pathfinder kosztują jeszcze więcej). My zdecydowaliśmy się na nieco większą osobówkę i dostaliśmy Suzuki SX4, przez co celowo odpuściliśmy atrakcje typu jeżdżenie po pustyni lub zdobywanie płaskowyżu Dżabal Achdar. Uwaga – wszystkie wypożyczalnie oprócz Europcar i Thrifty mają dość niski limit kilometrów (coś koło 200 dziennie), za którego przekroczenie trzeba całkiem sporo płacić. Wiedziałem, że my przekroczymy go na pewno, w związku z czym wypożyczyłem samochód w Europcarze. Po małych perypetiach udało się też załatwić fotelik (w Omanie nikt nie przewozi dzieci w ten sposób) za ok. 25 zł za dobę oraz przeraźliwie drogi i zupełnie nieprzydatny GPS – kosztował 40 zł za dobę i nie potrafił pokazać głównej ulicy w Maskacie. Na szczęście udało mi się uzyskać zwrot części pieniędzy za ten chłam, ale moja rada jest jedna – nie wypożyczajcie w Omanie GPSa, można spokojnie obejść się bez niego.
Było już po 23, kiedy opuściliśmy lotnisko, więc pierwszą noc spędziliśmy w hotelu. Następnego dnia zaczęliśmy od zakupów w Carrefourze w jednym z największych centrów handlowych Maskatu – Muscat City Centre, położonym niedaleko lotniska w kierunku miasta Seeb. Widać wyraźnie, że Omańczycy lubią piknikować, bo dwie długie półki w hipermarkecie były zastawione odpowiednim ekwipunkiem. Butli gazowych było bez liku, my wybraliśmy uniwersalną Campingaz, do której palnik kupiliśmy jeszcze w Polsce.
Nadszedł czas na ruszenie w trasę. Na pierwszy ogień wzięliśmy dwa wspaniałe, monumentalne forty w Nachalu i Rustaku. Forty to prawdziwie omańska specjalność, były budowane przez Arabów jeszcze w czasach przedislamskich. Kolonialiści z Portugalii mocno rozbudowali te istniejące i w rezultacie mamy do oglądania takie perełki, w niczym nie ustępujące najwspanialszym średniowiecznym zamkom, z tysiącami zakamarków, wież i ukrytych przejść. Co ciekawe, forty pełniły też funkcje mieszkalne i w każdym można zwiedzać pokoje kobiece, dziecinne, gościnne itd.
Bilety wstępu do fortów są śmiesznie tanie (500 baisa = 4 zł za dorosłego), w dodatku w Rustaku nikt nawet nie sprzedawał biletów. Co najlepsze, wiszącą w środku broń można bezkarnie brać do rąk i się nią bawić (a przynajmniej nie było nigdzie wyraźnych zakazów). Krótko mówiąc, frajda dla dzieci i dla dorosłych :-)
Rzut beretem za Nachalem znajduje się gorące źródło Ath Thowra, z masą piknikujących rodzin i moczących się w wodzie (w ubraniu, a jakże) dzieciaków. Za to dla nas największą frajdę sprawił zupełnie darmowy Doctor Fish, czyli rybki podpływające do naszych stóp i skubiące naskórek.