Bazę noclegową mieliśmy w Rimini (pokój ze śniadaniem kosztował poniżej 100 zł za dobę i za to właśnie kocham listopad), a stamtąd tylko 40 kilometrów dzieliło nas od San Marino. Oczywiste więc, że musieliśmy je uwzględnić w naszych planach tym bardziej, że lubuję się w takich reliktach przeszłości (San Marino to wszak ostatnie z włoskich państw-miast).
Cieszyliśmy się bardzo, że zwiedzaliśmy San Marino w listopadzie. Mogliśmy dojechać do ostatniego parkingu prawie przy murach obronnych i tylko ostatnie kilkaset metrów pokonaliśmy na piechotę. Mimo tego parking był prawie pełen i nie chcę sobie nawet wyobrażać, jak sytuacja wygląda latem.
Na początek pozytywy – miasto jest rzeczywiście bardzo ładne, z doskonale zachowanymi murami obronnymi i wieżami z pięknym widokiem na okolicę i Morze Adriatyckie. Sam dojazd do niego dobrą setką serpentyn wiedzie przez kilka malowniczych miejsc (choć Adaś tych serpentyn zdecydowanie nie wspominał miło, a i ja jako kierowca miałem ich serdecznie dość). W mieście widać wiele flag i prób podkreślenia niezależności tego miejsca, co jest rzeczywiście moim zdaniem najcenniejszym zasobem San Marino.
Teraz o tym, co mi się nie podobało. Miasto-państwo prezentuje się jako kraina wolności, choć tę wolność chyba niekoniecznie zawsze wykorzystują dobrze. Bo jak ocenić sprzedawane w sklepach piwa marki „Duce” z wizerunkiem Mussoliniego czy jakieś inne z Hitlerem na etykiecie? Inna sprawa, że całe historyczne centrum to jedno wielkie centrum handlowe sprzedaży wątpliwego pochodzenia torebek, zegarków, perfum i bezakcyzowych alkoholi. Wszystko przedstawia wrażenie rodem bardziej z Turcji niż z Europy Zachodniej.
Najśmieszniejsze jest jednak to, że wcale nie włoski jest tu najpopularniejszym językiem. Dużo częściej można usłyszeć… rosyjski. I to nie tylko wśród zwiedzających, bo przypadkowych turystów sprzedawcy czy kelnerzy też zaczepiają po rosyjsku.
Podsumowując – można wybrać się na parę godzin, przejść się po mieście i dać spokój. Drugi raz niespecjalnie miałbym chęć tam wracać.