Na początku chciałbym podziękować wszystkim komentującym za wyrazy uznania i uwagę poświęconą czytaniu moich wpisów. Naprawdę nie spodziewałem się tylu miłych słów. Bardzo mnie to motywuje i sprawia, że z przyjemnością siedzę przygotowując kolejne notki. Niekomentujących proszę z kolei przynajmniej o wystawienie oceny blogowi, niezależnie od tego, czy będzie wysoka, czy niska. Będę wiedział, czy idę w dobrym kierunku, czy powinienem starać się bardziej.
_________
Sikoku to najrzadziej odwiedzana z dużych wysp japońskich. Nie ma tutaj spektakularnych zabytków, znanych świątyń i wielkich miast przyciągających turystów. W dodatku nie leży na trasie Sinkansenu i, choć dojazd nie stanowi problemu, jadąc do Matsuyamy trzeba spędzić około 3 godzin w pociągu jadącym z Okayamy. Mimo to, będąc tak blisko, postanowiliśmy zrobić jednodniowy wypad na Sikoku. Teraz bardzo tego żałuję. A konkretnie żałuję, że ten wypad trwał tylko jeden dzień.
Już sama jazda pociągiem dostarczyła porządnej dawki wrażeń estetycznych. Trasa wiedzie między innymi przez słynny most Wielki Most Seto, znany także jako Seto Ohashi. 13-kilometrowa konstrukcja dziś już nie robi takiego wrażenia, ale 25 lat temu, gdy była oddawana do użytku, była prawdziwym osiągnięciem. Przejazd mostem trwa ponad 10 minut i, jak to w takich przypadkach bywa, nie pozwala się nacieszyć jego urodą – most lepiej wygląda oglądany z zewnątrz.
Dalej trasa wiedzie częściowo tuż nad samym brzegiem Japońskiego Morza Wewnętrznego. Tak jest, NAD SAMYM BRZEGIEM, tzn. pociąg od brzegu oddziela tylko niska betonowa barierka – do wody są może dwa metry. Jak to w Japonii bywa, tam gdzie nie ma dużych miast, muszą być góry. I rzeczywiście, poza morskim brzegiem jakaś połowa trasy wiedzie przez malownicze góry.
Jako prawie jedyni nie-Azjaci (poza nami pociągiem jechał tylko jeden turysta o nieazjatyckich rysach) dotarliśmy wreszcie do Matsuyamy, największego miasta Sikoku. Po Matsuyamie jeżdżą autobusy i tramwaj, którym udaliśmy się do hotelu. Tramwaj przypominał raczej nasz pociąg - w momencie przejazdu poprzeczne ulice były zamykane szlabanem. Bez problemu dotarliśmy do hotelu, który okazał się najfajniejszym miejscem, w którym się zatrzymaliśmy. Choć z dużym prawdopodobieństwem byliśmy pierwszymi Polakami, którzy tam mieszkali, na kartce z informacjami obsługa napisała „Dzien dobry” i „Milego dnia”, co mnie bardzo mile zaskoczyło. W dodatku hotel oferował śniadanie za śmieszną cenę 100 jenów (3,5 zł) i prawdziwy hit – darmowe łóżko do masażu na każdym piętrze. Pierwszy raz korzystałem z tego urządzenia i muszę przyznać, że niewiele ustępuje rękom masażysty – potrafi sprawić taki sam ból Gdyby ktoś chciał się tam zatrzymać, z czystym sumieniem polecam i podaję nazwę – Business Hotel Sun Garden Matsuyama.
Centralnym punktem Matsuyamy jest jej zamek, położony na całkiem sporym i stromym wzgórzu. Na szczyt można się dostać na trzy sposoby – piechotą, wyciągiem krzesełkowym i takim z gondolami. Nie wiedzieliśmy o tym ostatnim sposobie, dlatego musiałem pchać wózek z Adasiem przez dobre 20 minut wiedząc w dodatku, że muszę się spieszyć przed zamknięciem. Gdy zziajany wszedłem na szczyt, a język opadał mi poniżej brody, przekonałem się, że wszystko na darmo – kilka minut wcześniej zamknięto wejście. Mimo wszystko zamek i z zewnątrz wyglądał malowniczo, a ze wzgórza mogliśmy podziwiać ładną panoramę miasta.
Najbardziej znanym miejscem w Matsuyamie jest Dogo Onsen, jeden z najstarszych onsenów (gorących źródeł) w Japonii, wspominany w pismach sprzed prawie 1300 lat. Obecny budynek został wybudowany w 1899 r. Jako, że nigdy w onsenie nie byłem, nie mogłem przepuścić takiej gratki i udałem się tam wieczorem. Pokrótce opiszę, jak wygląda cała procedura, choć tutaj ceremonia będzie właściwszym słowem.
Po zapłaceniu za wstęp poszedłem do szatni, gdzie jak inni rozebrałem się do rosołu (tutaj też byłem jedynym nie-Azjatą, a w środku był prawie tłum). Drugi etap to już właściwe pomieszczenie łaźni, z gorącą wodą wypływającą z zabytkowych kamiennych fontann. Oczywiście w żadnym wypadku nie można wchodzić do basenu nieumytym. Najpierw trzeba podejść do zamontowanych przy ścianie pryszniców, usiąść na stołeczku (Japończycy, przynajmniej w onsenach, myją się na siedząco), dokładnie się namydlić i spłukać. Japończycy są tu bardzo skrupulatni, namydlają się od stóp do głów, czasami nawet kilkukrotnie, powtarzając czynność przy wyjściu z gorącego basenu. Po umyciu można już wejść do basenu i relaksować się w temperaturze ok. 42 – 44 stopni. Na początku ciężko się przyzwyczaić i zanurzenie całego ciała może zająć parę minut, ale po początkowym kryzysie dalej to już sama przyjemność. Japończycy w onsenach noszą ze sobą małe ręczniczki, które kładą na głowie lub wycierają twarz, ale moim zdaniem ich przydatność jest dyskusyjna.
Bardzo polubiłem onseny i związany z nimi klimat. Na szczęście przez kolejne cztery wieczory miałem bezpłatnie taką możliwość w hotelu w Hirosimie. Wizyta w onsenie to bez wątpienia jeden z punktów obowiązkowych w Japonii. Ostrzegam tylko, że osoby mające widoczne tatuaże do większości onsenów nie wejdą. Wyjaśnienie jest bardzo proste – w Japonii tatuaże są społecznie nieakceptowalne, a jedyna grupą je noszącą jest japońska mafia – yakuza. Niewpuszczanie osób z tatuażem oznacza więc sprzeciw wobec mafii. Nie-Japończycy noszący tatuaże trochę obrywają przy tym w onsenach rykoszetem.
Droga z Dago Onsenu do hotelu wiodła obok parku miejskiego. Trochę się zaskoczyłem, widząc nad parkiem ogromna chmurę dymu. Wchodząc do środka znalazłem przyczynę. Była sobota i w parku były setki ludzi siedzących przy grillach - było ich tylu, że przy głównej alejce praktycznie nie było wolnego miejsca.
Bardzo żałuję, że zatrzymaliśmy się na Sikoku tylko jeden dzień. Będąc tam dłużej moglibyśmy zwiedzić np. słynne buddyjskie szlaki pielgrzymkowe lub spróbować górskich rozrywek – raftingu lub canyoningu. Ale jeśli planujecie podróż do Japonii, nie omijajcie Sikoku jak robi to większość, bo wyspa jest zdecydowanie warta odwiedzenia.