Ostatni dzień pobytu na Grenlandii to przede wszystkim loty. Lotnisko w Ilulissat jest co prawda małe, ale lotów jest całkiem sporo - głównie niewielkimi maszynami i helikopterami. Widać, że jesteśmy na Grenlandii - nawet fotele w hali lotniska są obite foczym futrem.
Okazało się, że na lot Ilulissat - Kangerlussuaq linia lotnicza sprzedała więcej biletów niż miejsc w samolocie. W związku z tym dwóch szczęśliwców miało nie lada gratkę - mogli podróżować w kabinie pilota. Przypominam, że przed lotem znowu nie było kontroli bezpieczeństwa, teoretycznie ci pasażerowie mogli mieć ze sobą noże lub broń palną! Rzecz nie do pomyślenia w Europie, ale najwyraźniej terrorystyczna prewencja omija tę część świata.
W Kangerlussuaq mieliśmy godzinkę na zwiedzanie portu. Skała przy porcie ozdobiona jest setkami "graffiti", których jednak nie namalowali wandale, ale marynarze. Zgodnie z tradycją, jeśli jakiś statek zawijał po raz pierwszy do danego portu, marynarze malowali na skale nazwę statku i datę przybycia.