W nocy i rano padał deszcz i było zachmurzone niebo, co było prawdziwym wytchnieniem dla naszych trochę spalonych pleców. Po południu znów się rozpogodziło, ale słońce nie było już takie straszne, jak koło 12. Z dwójką Australijczyków wybraliśmy się na 'handline fishing', a więc łowienie ryb bez użycia wędki. Bardzo fajna zabawa, polecam. Złowiłem dwie ryby (nie znam gatunku), koleżanka z Australii jedną, za to większą. Tę większą nasz tubylec określił jako 'trolley fish' czy coś w tym guście, ale nie znam polskiej nazwy. W każdym razie ta ryba po wyciągnięciu straszyła nas wypuszczeniem pęcherza przez otwór gębowy (coś jakby żuła gumę i właśnie zrobiła balona). Oczywiście nasz przewodnik złowił jakieś 5-7 ryb, w tym gigantyczną makrelę (na zdjęciu). Gdzie naszym wędzonym maleństwom do tej makreli...
Mamy to nieszczęście, że nie nocujemy w oddzielnym bure, tylko takim szeregowcu z 6 pojedynczymi pokojami. Naszymi sąsiadami za ścianą z dykty są lokalsi. Jeezu, jak oni chrapią! To nie jest takie zwykłe europejskie jednostajne chrapanie. Chrapanie tych Fidżijczyków - nie dość, że głośne - brzmiało jak mamrotanie i rzucanie zaklęć. Poza tym chłopaki lubili sami do siebie gadać i nie przerywali tego w nocy.