Parę obserwacji na temat hoteli na wyspach Yasawa. Sami byliśmy jedynie w dwóch, jednak z dyskusji z innymi wynika, że gdzie indziej jest podobnie i spokojnie mogę uogólniać :-)
Hotele są zorganizowane nieco inaczej niż w popularnych miejscowościach. Mieszka się najczęściej w pojedynczych domkach (po fidżijsku bure). Nie ma tłumu turystów - średnio w ośrodku było około 20 osób na dobę. Pewnie się to nie zmieni, bo rząd fidżijski limituje przepływ turystów i każdy hotel musi uzyskać specjalną zgodę na dobudowanie choćby jednego bure. Ośrodki są na odizolowanych wyspach i muszą same sobie wytwarzać prąd - najczęściej z ropy ze wsparciem energii słonecznej. Z tej racji elektryczność jest w określonych godzinach - akurat na Wayalailai wyłączali ją tylko w godzinach 12 - 17, co nie było specjalnie uciążliwe. Hotele są najczęściej prowadzone przez lokalsów, a wpływy z turystyki stanowią jakieś 70% dochodów okolicznej wioski. W naszym zatrudniona była prawie cała wioska - jak nie do sprzątania czy gotowania, to do pokazów tańców i śpiewów wieczorami. To miłe, że nasze pieniądze popłynęły do kieszeni tubylców, a nie międzynarodowych korporacji.
Z drugiej strony Fidżijczycy się specjalnie nie przepracowują, jakby dobrze policzyć, na jednego turystę wypadały pewnie ze dwie osoby z obsługi. Jedna pani przez cały dzień sprzątała pokój dla kolejnych turystów (sprowadza się to do wymiany pościeli i umycia podłogi), większość czasu spędzając na pogaduchach i leżeniu na hamaku. Nic dziwnego, że prawie cała przedsiębiorczość na Fidżi jest w rękach Hindusów.
A propos obsługi, to mieliśmy też albinosa, który wzbudził moją niezdrową ciekawość. Na dole był praktycznie cały biały z małymi czarnymi kropkami, u góry odwrotnie - twarz miał w dużych czarnych plamach. Włosy całkowicie białe (może farbował?). Zresztą zobaczcie sami...