Kolejnego dnia czekała nas zupełna zmiana otoczenia i (na szczęście) klimatu. Wybraliśmy się do Da Lat, będącego górskim ośrodkiem wypoczynkowym dla Sajgonu oraz ulubionym miejscem na podróż poślubną wietnamskich par.
Droga z Sajgonu do Da Lat to tylko koło 300 kilometrów, ale z uwagi na znaczne różnice wysokości, trwała 8 godzin. Temperatura koło 25 stopni (wieczorem może 2 stopnie mniej) zmuszała Wietnamczyków do zakładania kurtek zimowych (jak oni do diabła wytrzymują w Polsce?). Samo miasteczko nie było zbyt ładne, pełno kiczu (łódki-łabędzie do pływania po jeziorku w centrum miasta) za to widoki wokół – przepiękne.
W Da Lat spędziliśmy najgorszą noc w najgorszym hotelu całej podróży. Pokój miał okna na ulicę, która do północy rozbrzmiewała trąbieniem i dzikim warkotem motorków. Później nie popełniliśmy tego błędu i woleliśmy pokój z widokiem na dach niż na ulicę.
Da Lat jest słynne z wielu wodospadów, z którymi mieliśmy okazję się bardzo blisko zapoznać. Moim głównym celem podróży właśnie tam były sporty ekstremalne, obejmujące wspinaczkę skałkową, zjeżdżanie tyłkiem z wodospadów i spuszczanie się na linie po największym z nich. Chociaż byliśmy asekurowani liną, w kaskach i kamizelkach, całość była naprawdę trudna i wymagająca.
Za największym wodospadem bonus - skok do wody w dwóch opcjach – z 7m lub 10m, ten drugi z dodatkowym utrudnieniem - trzeba się było mocno wybić, jak żeby nie zaczepić o wystającą 3m niżej półkę. Ja wymiękłem i wybrałem niższą opcję.
Wróciliśmy totalnie przemoczeni, a że do autobusu mieliśmy jeszcze dwie godziny, postanowiliśmy wziąć prysznic. Niestety, żaden hotel nie chciał nam go udostępnić. Chcieliśmy to oczywiście zrobić za opłatą, ale odpowiedź była jedna - chcecie prysznic, musicie zapłacić za cały pokój. No to sobie darowaliśmy, przeklinając pod nosem.