Lecąc na Kubę specjalnie wybrałem taką trasę, która gwarantowała długaśną przesiadkę w Montrealu zamiast Toronto. Najwierniejsi czytelnicy być może pamiętają, że w Montrealu mam rodzinę, którą odwiedziliśmy ostatni raz 11 lat temu, kiedy to nasz syn nie miał jeszcze skończonych dwóch lat. 11 lat to szmat czasu, ciocia ma już 89 lat, a jej mąż w tym roku został umieszczony w domu opieki – żona nie dawała już rady go podnieść. To być może ostatni raz, kiedy się widzimy. Mimo podeszłego wieku ciocia ugotowała nam wspaniały obiad, znacznie lepszy niż wszystko, co jedliśmy na Kubie. Bardzo chciałbym jeszcze wrócić i ją zobaczyć, ale czy los pozwoli – nie wiadomo.
Na koniec wypada jednak podsumować Kubę. Kraj niewątpliwie niezwykły, jedyny w swoim rodzaju, ale wymęczył nas bardziej niż Madagaskar czy inne biedne afrykańskie państwa. Nigdzie nie widzieliśmy tylu koni używanych do transportu – zarówno wierzchem, jak i w fikuśnych bidkach (dwukółkach), wozach czy bryczkach. Koni używa się też do prac polowych, gdzie mają konkurencję z wołami (to nie takie dziwne, w niektórych krajach Afryki widok normalny). W transporcie konie mają konkurencję z amerykańskimi autami z lat 50-tych. Wspaniałe stare fordy, chevrolety, chryslery czy buicki można oglądać na całej Kubie. Wyglądają przepięknie i ciągle wspaniale działają – po 70 latach! W świecie szybko rotujących dóbr konsumpcyjnych to ważne przypomnienie, że da się inaczej, chyba nie do końca wykorzystane marketingowo przez różnych propagatorów zrównoważonego rozwoju. Ponoć 90% z tych pojazdów została przerobiona na ropę, aby uniknąć problemów z benzyną.
Kuba nas wymęczyła również z powodu niedostępności jedzenia. Tam nie można normalnie zjeść śniadania (tu polecam śniadania w casa particular), obiadu ani kolacji. Można za psie grosze zamówić pizzę (placek drożdżowy posmarowany serem i upieczony) lub hamburgera (kotlet wołowy włożony w bułkę z masłem, bez żadnych warzyw), ale żeby dostać coś bardziej wyrafinowanego, trzeba
się mocno starać.
Zrobiliśmy na Kubie ciut ponad 3000 km w 6 dni, co przy stanie kubańskich dróg jest jakimś rekordem. Kraj zostanie w naszej pamięci, ale głównie w kontekście niewykorzystanych szans i ostatecznego pogrzebania komunizmu jako systemu ekonomicznego. Chciałbym tam wrócić, ale pod warunkiem, że wreszcie będzie normalnie…
Na koniec uwaga osobista. Podwieźliśmy koło 100 osób, z częścią z nich próbowałem wchodzić w konwersację. W dużej mierze bezskutecznie, mówili w taki sposób, że nie byłem w stanie ich zrozumieć. Moja znajomość hiszpańskiego trochę się obniżyła, ale chyba nie aż tak, żeby od czasów Peru (3 lata temu) niewiele rozumieć… Podbudował mnie bardzo sympatyczny taksówkarz odwożący nas na lotnisko w Cayo Coco, były nauczyciel angielskiego. Jego mowę rozumiałem dobrze, a oświecił mnie, że Kubańczycy mówią bardzo szybko i niedbale. Oby to była prawda, bardzo bym chciał przetestować znajomość hiszpańskiego podczas jakiejś podróży do Ameryki Łacińskiej w 2026 r.
Na razie czeka mnie jednak podróż w inne rejony świata, jeszcze w 2025. Mam nadzieję na relację na żywo.
Nie mogę podziękować za komentowanie, ale mam nadzieję, że komentarze tu wrócą. Do następnego!