Znacie mnie jako zawodnika, który nie odpuszcza żadnego miejsca z listy UNESCO po drodze. Być może jesteście więc w stanie wyobrazić sobie bul*, który czułem tego poranka wiedząc, że nie zobaczę wszystkich miejsc z tej listy podczas wyjazdu. Przygody dwóch poprzednich dni sprawiły, że nie byliśmy w stanie dotrzeć do Parku Narodowego Alejandro de Humboldt na samym wschodzie kraju. Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu tam wrócę – choć jeśli Kuba stanie się kiedyś normalnym krajem, pewnie to się stanie.
I tak tego dnia zobaczyliśmy dwa miejsca z listy UNESCO. Pierwsze było bardzo przygnębiające i nazywało się „Pierwsze plantacje kawy”. Wpis dotyczy ruin plantacji kawowych, powstających na Kubie jak grzyby po deszczu głównie po rewolucji haitańskiej na początku XIX w. Z kilku wpisanych ruin plantacji w opinii wszystkich do zwiedzania nadawała się tylko La Isabelica, jakieś 30 km od Santiago. Tam też się udaliśmy. Plantacja jest położona na zboczu wysokiej góry, startując z poziomu morza wspięliśmy się na wysokość sporo powyżej 1000 metrów, po drodze zabierając autostopowiczów, których bez tej podwózki czekałyby dwie godziny drałowania pod górę na piechotę. O autostopie przyjdzie tu jeszcze opowiedzieć.
Na miejscu czekał nas jednak zawód. Plantacja była zamknięta, jej dach został poważnie zniszczony przez huragan. Mogliśmy tylko pochodzić wokół i nie do końca legalnie (w stylu Mamama ;-)) wejść do XIX-wiecznych pomieszczeń gospodarczych. Zbyt dużo nie straciliśmy, hacjenda właściciela nie była zbyt duża, ale to zawsze szkoda. Ciekawe, czy ją kiedyś odbudują? Zdaniem niektórych miejscowych wschodnia Kuba nie podniesie się po huraganie nigdy albo w najlepszym wypadku po co najmniej dziesięciu latach. Trzeba jednak przyznać, że już po tygodniu wszystkie drogi były przejezdne, choć wymagało to nie lada pracy. W niektórych miejscach widzieliśmy setki powalonych drzew tuż obok siebie.
Huragany nie imają się na szczęście drugiego zwiedzanego w środę wpisu – fortecy
San Pedro de la Roca, która przez prawie trzysta lat strzegła wejścia do portu Santiago de Cuba. San Pedro de la Roca jest jednym z lepszych przykładów militarnej architektury Nowego Świata. Forteca zachowała się w bardzo dobrym stanie, choć nie da się ukryć, że wymaga remontu. A już na pewno przekształcenia w sensowne muzeum, obecnie opisów jest znacznie mniej niż być powinno – i to pomimo faktu, że to jest najbardziej turystyczne miejsce na całym wschodzie Kuby! Można tu kupić cygara, lokalne obrazy i tym podobne elementy kultury materialnej, ale i tak człowiek ma poczucie niewykorzystanego potencjału. Jak zresztą na całej Kubie…
W tym smętnym nastroju rozpoczynam kolejny akapit. W drodze na zachód po raz trzeci tankowaliśmy na znajomej stacji w Bayamo. Tym razem przyjechaliśmy wcześniej i na stacji było kompletnie pusto. Pomyślałem, że to wspaniale i że wreszcie nie trzeba czekać na tankowanie, ale szybko zostałem wyprowadzony z błędu. Pracownik stacji skierował mnie do budynku nieopodal, będącego siedzibą rządowej agencji turystycznej. Tam wypisali mi kwitek na… 10 litrów benzyny. Jestem zbyt młody aby pamiętać system kartkowy w Polsce, ale dzięki Kubie przeniosłem się w czasie czterdzieści lat wstecz! Dobrze, że w ogóle mogłem zatankować, bo „normalni” użytkownicy samochodów osobowych nie mieli przywileju skorzystania nawet z tych dziesięciu litrów. Koszmar.
Koszmar, który jednak został osłodzony wieczorem. Spaliśmy w centrum Camagüey, u bardzo miłych starszych pań. Przed snem udaliśmy się do normalnej restauracji, gdzie nie wypiliśmy cuba libre (nie było coli!), ale dostępnych było kilka innych drinków w zabójczej dla Polaka cenie 4 zł za sztukę! Pod tym względem Kuba da się lubić!
*dla mniej spostrzegawczych ściągawka - to już drugie odniesienie do polskich prezydentów w kolejnej z rzędu notce :-)