Zwykle planując podróże staram się wykorzystać wolny czas do cna. Jeśli biorę tydzień urlopu, wylatuję w piątek wieczorem, a staram się przylecieć w poniedziałek rano, jeszcze przed pracą. To się da zrobić korzystając z linii z Zatoki Perskiej (Flydubai, Qatar), Turkish Airlines, oraz sporą liczbą linii Star Alliance. Sztuką jest jeszcze tak zaplanować wylot, aby i niedziela nie była stracona. W przypadku podróży na zachód to niemożliwe, ale na wschód jak najbardziej.
A więc mój plan na tę podróż przewidywał jeszcze bardzo intensywną niedzielę. Spałem w kapsułach na lotnisku w Kuala Lumpur, ale już o 6 rano miałem odlot do Miri. Stamtąd chciałem się jakoś dostać do kompleksu
Jaskiń Niah, wpisanych na listę UNESCO rok temu. Opcje były dwie – wziąć Graba lub wypożyczyć samochód. Po negatywnych doświadczeniach Genekteam postanowiłem postawić na to drugie. Okazało się, że to znacznie lepsza opcja – Grab kosztowałby minimum 260 ringittów (prawdopodobnie raczej koło 300), a za samochód zapłaciłem 140 + 20 za paliwo. Minus był taki, że trochę długo czekałem na wypożyczenie auta, nikogo nie było przy stanowisku obsługi. Koło 9.00 się udało, o 10.30 zameldowałem się w Parku Narodowym Niah.
I zaczęły się schody. Pani powiedziała, że w sandałach (moje jedyne obuwie) mnie nie wpuści. O nie nie, to by była katastrofa, ja przecież specjalnie przyleciałem tu ze stolicy. Na szczęście pani z obsługi zaoferowała, że pożyczy obuwie parkowe – kalosze z bieżnikiem. Uff, udało się.
Jak już miałem bilet (20 ringittów), przeprawiłem się na drugą stronę łódką (2 ringitty w obie strony) i mogłem rozpocząć zwiedzanie. Trochę zrzedła mi mina, bo do najważniejszej jaskini były 4 kilometry marszu w jedną stronę, a ja, jak dobrze policzyłem, powinienem na to wszystko przeznaczyć 2 godziny. No to zacząłem wędrówkę żwawym tempem. Doszedłem do pierwszej jaskini (mało ciekawa), drugiej nazywanej Wielką i zacząłem poważną wspinaczkę po schodach w ciemności. Jaskinia jest naprawdę ogromna, w jej środku znajdują się różne liny i inne podobne akcesoria używane do zbierania jadalnych ptasich gniazd. No i oczywiście stanowiska archeologiczne, za które wpisano Niah – znaleziono tu ślady wczesnego osadnictwa sprzed około 50 tys. lat, ludzkie szkielety itd.
Jaskinia była spektakularna, ale ja chciałem zobaczyć jeszcze sztukę naskalną w trzeciej jaskini (Pomalowanej – Painted Cave), do której było jeszcze kilkaset metrów trudnej drogi. Z językiem na brodzie dotarłem – całość, czyli 4 km, zajęła mi równo godzinę po niezbyt łatwej trasie. Sztuka naskalna jest dostępna do oglądania zza płotu i nie jest szczególnie okazała, więc nie spędziłem tam za dużo czasu i odtrąbiłem odwrót.
Droga powrotna zajęła mi tyle samo, ale zacząłem się coraz gorzej czuć z powodu tych gumowców na nogach. Szedłem z coraz większym bólem stóp, ale doszedłem w wyznaczonym czasie. 2 godziny na Niah to chyba jakiś rekord!
Dojechałem do lotniska o 14.50, mając wylot o 15.40 – dobry czas! Ale zmęczony byłem potwornie, a w dodatku cały mokry. Na stopach zrobiły mi się ogromne pęcherze, jeszcze takich dużych, szczególnie na czubkach palców, nie miałem nigdy. A samolot w ostatniej chwili zaanonsowano jako opóźniony o 40 minut. Nie trzeba się było aż tak spieszyć, ale kto to wiedział?
Niemniej jednak kolejny dzień udany. Czekam właśnie w Kuala Lumpur na samolot do Stambułu. W Warszawie powinienem być wg planu o 8 rano. Jak wrócę, zrobię krótkie podsumowanie.