W komplecie i bez przygód dolecieliśmy do
Aszhabadu. Już z góry można było zobaczyć, że czeka nas miasto inne niż wszystkie – niemal całe na biało, z monumentalnymi budynkami w centrum i na przedmieściach. Wylądowaliśmy na ogromnym lotnisku w kształcie orła, o powierzchni i pojemności kilkukrotnie przewyższającej oczywiste potrzeby. I już na początku uderzył nas absurd. Oficjalnie wiza kosztuje jakieś 70 USD, na kwitku wystawili opłatę 85 USD, ale trzeba było zapłacić aż 130 USD. Różnica wynika cholera wie z czego, ale na pewno częścią składową był „test PCR na covid”. Polegał on na tym, że „pielęgniarka” dotknęła nosa podróżnego, położyła patyczek na szybki test, po czym nie czekając na wynik poleciła iść dalej.
Po odstaniu swojego w kolejce po pieczątki mogliśmy się cieszyć – jesteśmy w Turkmenistanie, jednym z najbardziej zamkniętych od ponad 30 lat krajów świata. Czekał na nas sympatyczny przewodnik Marmad, który średnio mówi po angielsku, ale jak coś potwierdza, to słowami „yes, of course” nawet, gdy potwierdzenie w tej formie nie ma żadnego sensu. Jak w poniższym przykładzie:
- You have nothing but meat dishes in the menu (wy to macie same mięsne dania w menu)
- Yes, of course
No ale mimo drobnych wpadek sprawia się póki co bardzo dobrze.
Ruszyliśmy w eksplorację Aszhabadu. Widok z dołu potwierdzał to, co widzieliśmy z góry – miasto to niezwykłe i niepowtarzalne. Dotknięte dewastującym trzęsieniem ziemi w 1948 r. zostało najpierw odbudowane przez Sowietów, a po 1991 r. - przez charyzmatycznego prezydenta-satrapę Saparmyrata Nijazowa, znanego potem jako Turkmenbasza, oraz jego dwóch następców. Miasto jest całe białe oprócz nielicznego zielonego – kolor ten mają autobusy miejskie i oczywiście liczne tu flagi Turkmenistanu. Ale już wszystkie inne samochody mają kolor biały.
Dobrze czytacie – 100% samochodów jest tu biała lub srebrna, bo tylko auta o takim kolorze mogą być w stolicy zarejestrowane. Biały króluje też na praktycznie wszystkich budynkach, zbudowanych bądź obudowanych z marmuru o takim kolorze. Szerokie ulice są niezwykle czyste, ale ludzi na nich nie ma prawie wcale – to nie jest zdecydowanie miasto dla pieszych.
Budowniczowie nowego Aszhabadu z pewnością mieli dużo wyobraźni i rozmachu, ale nie jestem pewien, czy tyle samo rozumu. Budynki postawili piękne, choć nie do końca sensowne. Przykładem jest diabelski młyn obudowany ogromnym kołem jakby centryfugą. Oprócz tego mamy gigantyczne pomniki konstytucji, neutralności czy niepodległości. Obok urządzonego ze smakiem niewielkiego mauzoleum Turkmenbaszy znajduje się bardzo piękny, największy meczet Aszhabadu i całej Azji Centralnej -
Meczet Gypjak. Jest tak piękny, bo tu zastosowano klasyczne wzorce architektury islamskiej zamiast lokalnych udziwnień. I tak jak budowle PRLu były często „socjalistyczne w formie, narodowe w treści”, tak Gypjak jest „islamski w formie, narodowy w treści”. W środku znajdziemy nie wersety Koranu, ale złote myśli Turkmenbaszy, których miał ilość nieprzebraną. Zebrał je w monumentalnym dziele
Ruhnama, do niedawna obowiązkowej lekturze w szkołach, też posiadającej w Aszhabadzie swój pomnik. Poza meczetem Gypjak zwiedziliśmy też inny, będący niemalże wierną kopią stambulskiego Błękitnego Meczetu.
Szczytem absurdów tego dziwnego miasta był pomnik trzęsienia ziemi z 1948 r. Pomnik sam w sobie jest bardzo ciekawy – ogromny byk dźwiga na swoich rogach (albo wręcz sam bodzie) mocno zniszczony glob ziemski. Ale, ale… na szczycie tegoż globu widzimy postać trzymającą złote dziecko. To dziecko to oczywiście sam Turkmenbasza-Nijazow, który jako 9-latek uratował się z trzęsienia ziemi. Cała jego rodzina, w tym matka i rodzeństwo, zginęli, czyniąc z niego sierotę.
Kontynuowaliśmy zwiedzanie w ruinach
Starej Nisy, pozostałości starożytnej stolicy Partów. Partowie byli niegdyś potężną organizacją polityczną, skutecznie stawiającą czoła samemu Rzymowi, ale ich stolica nie wygląda bardzo okazale. Zbudowana ze słomy i gliny z niewielką domieszką cegieł została niemal całkowicie zniszczona przez warunki atmosferyczne. Część jest odbudowana, ale trzeba wiele wysiłku, aby wyobrazić ją sobie w czasach dawnej świetności.
Końcówka dnia to 350-kilometrowa trasa do Mary, pokonana w nieco powyżej 3h po świetnej i prawie pustej autostradzie. Tu śpimy, a ja próbuję wrzucić wpis – internet jest jednak fatalny i poblokowany, więc niewykluczone, że w najbliższych dniach wpisów albo nie będzie w ogóle, albo tylko z samym tekstem, bez zdjęć.