Pisałem już wielokrotnie, że nie lubię pierwszych dni podróży. I tym razem nie było wyjątku. Pobudka o 2.40, wyjazd do Wilna, problemy ze znalezieniem działającej ładowarki do auta… Lot z Wilna do Stambułu tuż przy maluszku, który narobił w pieluchę, ale jako, że spał, rodzice najwidoczniej nie chcieli go budzić, racząc współpasażerów wątpliwymi zapachami. A lot ze Stambułu do Mumbaju to już w ogóle koszmar. Zamiast wspaniałym Turkishem lecieliśmy IndiGo, w którym nie było rozrywki pokładowej i wyboru posiłków. Nigdy jeszcze nie miałem tak słabego długodystansowego lotu.
Na dodatek, mimo wylotu o czasie, samolot przyleciał ponad godzinę później. Zostały nam niecałe trzy godziny do lotu krajowego do Ahmedabadu – na papierze dużo, w praktyce nie za bardzo, bo trzeba było pojechać na oddalony terminal krajowy. Ostatecznie się udało, ale mieliśmy nie więcej niż 30 minut zapasu. Gdyby przyleciało w tym czasie więcej samolotów, na pewni byśmy się nie wyrobili.
Dalej na szczęście było już w porządku – w Ahmedabadzie odebrał nas umówiony kierowca i zawiózł po zaskakująco dobrej drodze do
Champaner-Pavagadh. Champaner jeszcze w XVI w. był stolicą państwa Gudźaratu, a prawdziwej wielkości nabrał za panowania Wielkich Mogołów. Mogołowie zbudowali tu rozległe miasto z pięknymi meczetami, z których na pierwszy plan wysuwa się
Meczet Piątkowy. Dziś wewnątrz dobrze zachowanych murów miejskich kwitnie życie – moi poprzednicy narzekali na tony śmieci, ale doprawdy nie jest tak źle, w ogóle Indie wydają się na pierwszy rzut oka mocno cywilizować. Zobaczymy, czy kolejne rzuty oka potwierdzą pierwsze wrażenie.
Wróciliśmy do Ahmedabadu, gdzie mam nadzieję przespać pierwszą od trzech dni noc. Przyda się wyspać, bo jutro długi dzień pełen wspaniałych zabytków. A w bonusie okazało się, że przylecieliśmy do Indii w dniu Nowego Roku i wszystkie budynki są z tej okazji wspaniale oświetlone.